sobota, 31 grudnia 2011

Kończy się rok jeden, drugi zaczyna.

Strzelanie za oknem przypomina mi, że dzisiaj ostatni dzień roku. Ludzie dostają jakiegoś amoku z tego powodu, a mnie raczej to zwisa. Owszem, wypiję szampana w towarzystwie i wzniosę toast o godz. 24.00. Może usłyszę parę fajnych kawałów, ewentualnie zjem tartinkę z kawiorem i sałatkę śledziową. I mam nadzieję, że będzie fajnie. Nie czuję jakiejś wewnętrznej motywacji, żeby wyrażać jakąś emocjonalną radość z powodu końca jednego i początku drugiego roku. Dlatego troszkę żal mi tych „entuzjastów”, którzy przy wystrzałach petardy stracą oko albo wylądują w szpitalu. Oczywiście nikomu tego nie życzę, ale to stało się w okresie tego „świętowania” normalką.

A wobec tego, że umówiliśmy się, jako ludzkość, że dziś nam się kończy kolejny rok, nasuwają się oczywiście pomysły na podsumowanie ubiegłego. Podsumowań takich mamy już na pęczki, bo wszystko zależy od tego, co podsumowujemy i z jakiego punktu widzenia. Oczywiście, najważniejsze  rzeczy są wspólne – dość łatwo jest wskazać wydarzenia polityczne („arabska wiosna”) czy kataklizmy (trzęsienie ziemi w Japonii) które skupiły uwagę świata w upływającym roku.


Dla Polski ten rok był bardzo niejednoznaczny. Z jednej strony pojawia się światełko liberalizacji – Ruch Palikota wszedł do Sejmu, publicznie mówi się o ustawie o związkach partnerskich. Z drugiej strony – histeryczna nienawiść ze strony fanatyków religijnych i pseudopatriotów do wszelkiego liberalizmu i prób równouprawnienia (mniejszości narodowych, kobiet, mniejszości seksualnych itd.) doprowadziła do ogromnej polaryzacji i podziału społeczeństwa na dwie nienawidzące się grupy. Jeszcze parę lat temu podział był taki: grupa jedynozbawczych „prawdziwych Polaków” katolików  kontra grupa racjonalistów i postmodernistycznych liberałów. Pierwsi w modlitewnym uniesieniu posyłali z nienawiścią swoich bliźnich do piekła, drudzy – kpili z zacietrzewienia, dyskutowali w racjonalny sposób, prowokowali. Tymczasem przez ostatnie kilka lat sytuacja się o tyle zmieniła, że już nie mamy układu histeryczne dewotki kontra postmodernistyczni racjonaliści. Dziś coraz bardziej nasila się podział: fanatycy religijni nienawidzący wszystkiego, co związane z liberalizmem kontra fanatycy antyreligijni, nienawidzący wszystkich, którzy są związani z religią. Dawniej jedna grupa była żałosna i anachroniczna, więc można było się z niej śmiać i popierać jej krytykę. Teraz obie grupy z nienawiścią skaczą sobie do gardła.  I jeszcze jest pewna presja społeczna, aby poprzeć którąś ze  skrajnych stron. Nie zrobię tego. Wiem, trochę się powtarzam, ale jestem też przerażony wizją Polski skrajnej i skłóconej. Żałosny Marsz Niepodległości i żałosna jego blokada pokazały jak może się to skończyć.

Kryzys na świecie trochę wydawałoby się usunął w cień niektóre plany liberalizacyjne – w Europie formalizację związków partnerskich w roku 2011 roku przeprowadził tylko Liechtenstein (w marcu), a Irlandia uchwaliła ustawę w 2010 roku, ale wprowadziła dopiero od stycznia 2011. Takie państwa jak Grecja, Włochy czy Polska pozostają jeszcze bez ustaw i chyba kryzys gospodarczy na to wpłynie negatywnie – kiedy ludzie nie mają kasy, żeby coś do garnka włożyć, to nie myślą o takich „głupotach” jak ustawa o związkach partnerskich.

Są też i pozytywne informacje, świat się zmienia. Nie wiadomo czasem wprawdzie, czy upadający dyktatorzy nie zostawią miejsca fanatykom religijnym, ale ci ostatni też muszą zmięknąć, bo inaczej czeka ich gniew ludu, który zaznał powiewu wolności. O istnieniu wolności też wykluczeni (geje, lesbijki, zieloni, feministki), zwłaszcza w państwach z fasadową demokracją i konserwatywnym społeczeństwem (Rosja, Ukraina, Białoruś, Serbia). Dziesięć lat temu siedzieliby cicho jak myszy pod miotłą, teraz już robią wiece równości albo happeningi (choćby słynne ukraińskie feministki z FEMEN-u).

Jaki będzie ten rok 2012 – pożyjemy, zobaczymy. Życzę wszystkim jednego: nie dajmy się zwariować. 

środa, 2 listopada 2011

Fronda jest jak Fakty i Mity...

Dziwi się i gorszy Jego Katolickość Terlikowski, że portal Fronda został porównany przez Wandę Nowicką do Faktów i Mitów oraz do "Nie" Jerzego Urbana. Nie rozumiem, czemu to się można dziwić - zajadłość tych portali (czy w wersji papierowej: czasopism) jest porównywalna, paranoiczna nienawiść wylewa się i po jednej i po drugiej stronie. Jeden szmatławiec podobny jest drugiemu. To po prostu media ekstremistów (religijnych bądź antyreligijnych) , dla których język nienawiści jest językiem naturalnym. Tylko obiekt nienawiści jest inny, zaślepienie jest porównywalne. Dla mnie, człowieka, który olewa sobie kibicowanie jakimkolwiek drużynom sportowych, stadionowi przestępcy, czyli kibole, są tak samo odrażający, niezależnie od  tego czy należą do drużyny A, czy do drużyny B.  Jedni i drudzy plują, kopią, biją przeciwników po mordach w ten sam sposób, jedni i drudzy tak samo potrafią wybić kamieniami  witrynę w sklepie czy podpalić czyjś samochód. A więc jedni mają się do drugich tak jak pozytyw do negatywu - choć barwy są odwrócone, to jednak obraz pozostaje taki sam.


Posłanka-elekt Wanda Nowicka zdecydowała się startować z ruchu Palikota. I nie dziwię się jej - w SLD nie zyskałaby mandatu, byłaby jakimś kwiatkiem do kożucha w rozpadającej się partii. Ruch Palikota to dziwna zbieranina ludzi wartościowych i bezwartościowych, entuzjastów i cwaniaczków, społeczników i szemranych biznesmenów. Teraz  Ruch Palikota zyskał 10% poparcia i w pewnym stopniu mnie ten dobry wynik ucieszył, choć nie głosowałem na niego. Pomyślałem: teraz Palikot da popalić wszystkim tym moherom, bogoojczyźnianym dewotom, którzy robią sobie faszystowskie pochody i podżegają do nienawiści. Janusz Palikot to przecież inteligentny człowiek ze specyficznym stylem bycia. Liczni moi znajomi poparli Palikota czy nawet wstąpili do jego partii i są to świetni ludzie, którym życzę sukcesu. Jest jednak parę problemów: 1) czy Palikot to lewica - dla mnie nie 2) jaka będzie przyszłość tej partii? Hmmm... wydaje mi się, że niestety widać tu pewne podobieństwa do partii efemerycznych jak Samoobrona czy Liga Polskich Rodzin. W pewnym stopniu Ruch Palikota jest taką Ligą Polskich Rodzin à rebours i ma się do LPR  tak jak "Fronda" do "Faktów i Mitów". 3) choć większość postulatów Palikota uważam za godne poparcia, to jednak zdaję sobie sprawę, że większość głosów zyskał Ruch Palikota dzięki młodym wyborcom, często nastolatkom, którzy zagłosowali na niego dlatego że chcą sobie zajarać marychę albo dlatego, że wkurzyli się na KRK, a nie dlatego, że mają poglądy lewicowe. Ta słodko-gorzko mozaika różnych idei z bezideowością nie będzie stanowiła dobrych fundamentów do zbudowania nowej partii. 


Nie zdziwię się, jeśli za pięć lat Janusz Palikot spotka się w studio telewizyjnym na kawie z mecenasem Giertychem,  który przecież bardzo się zmienił od czasów, kiedy był szefem ultraprawicowej partyjki. Janusz Palikot tez przecież zmienił się od czasów, kiedy był wydawcą "Ozonu"  - ultraprawicowego pisma podobnego do "Frondy". Mimo wszystko, trochę  mnie cieszy, że Palikot ma dobrą reprezentację w Sejmie, bo może mu się uda coś logicznego przepchać, np. ustawę o związkach partnerskich czy zdeklerykalizować szkołę. A co będzie dalej - pożyjemy, zobaczymy... 

sobota, 29 października 2011

Siedzenie okrakiem na barykadzie

Zbliża się listopad. Wiadomo – to dla Polski „niebezpieczna pora”, bo to i odwiedziny na grobach bliskich, i rocznica odzyskania niepodległości, i rocznica powstania listopadowego. I będzie teraz ten Marsz Niepodległości organizowany przez różne grupy katolickie i nacjonalistyczne.

O tym, co to jest Marsz Niepodległości można sobie wystarczająco dużo poczytać i posłuchać w mediach, więc nie będę tego powtarzał. Wiadomo także, że organizacje lewicowe i lewackie chcą zablokować ten marsz, argumentując to tym, że nacjonalistyczna prawica ma poglądy faszystowskie, czy wręcz hitlerowskie.

Istotnie, neonaziści istnieją i w Polsce, i to oni najgłośniej krzyczą na takich narodowych (czy pseudonarodowych) imprezach. To nie oni jednak stanowią większość. Są tacy, którzy zaciskają zęby i z ledwością tolerują ich obecność w jednym marszu. Są wreszcie tacy, którzy nie idą na taki marsz, ponieważ został on upolityczniony i zohydzony przez obecność i ideologiczną dominację ekstremistów. I myślę, że tych, co chcieliby pójść, ale nie pójdą, jest całkiem dużo. To spora grupa wykluczonych i uświadomiłem sobie, że do nich się zaliczam.

Przykład: kiedyś w pewnym mieście zauważyłem niewielką demonstrację przeciw pazerności Kościoła katolickiego, który wyłudził od miasta nieruchomości i dostał je za psie pieniądze. Przekręty KRK były oczywiste i karygodne, znałem je z nowinek prasowych, a więc byłem gotów przyłączyć się nawet do demonstracji. Ale gdy podszedłem i usłyszałem przez megafon oprócz oczywistych zarzutów w stronę KRK, także ślepą nienawiść do wszystkiego co nie jest antyreligijne, kiedy zorientowałem się, że mam do czynienia nie z ludźmi, oburzonymi na pazerność KRK, ale z jakąś radykalną grupą wojujących ateistów, którzy wyskakiwali z pretensjami nawet o to, że częściowo z pieniędzy miejskich zostały wyremontowane zabytki sakralne (jakby nie wiedzieli, że psim obowiązkiem urzędasów jest pamiętać o finansowaniu dziedzictwa narodowego) – wtedy odwróciłem się z niechęcią i stwierdziłem, że w tej grupie się nie odnajduję.

A tu mamy sytuację odwrotną. Na Marsz Niepodległości może bym i chciał pójść – przecież to święto narodowe, jeszcze moja nieżyjąca już babcia wywieszała co roku wtedy flagę. Nie chcę się odwracać od wartości patriotycznych – ale muszę się odwrócić od pseudowartości nacjonalistycznych, neonazistowskich, rasistowskich, ultrakatolickich. Jednak jest to niemożliwe – albo stajesz po stronie rozmodlonych moherów i nazioli, albo nakładasz koszulkę z podobizną Che Guevary i zmieniasz się w anarcholewaka. Tertium non datur.

I z tego powodu troszkę robi się smutno – choć niektórych i bez tego dopada jesienna depresja. Po prostu odkryłem smutne prawdy – że gej, niebędący anarcholewakiem, może być wykluczony, podobnie jak wykluczony może być gej, niebędący ateistą, albo gej niepopierający bezdyskusyjnie aborcji na życzenie. Nie podoba mi się zaangażowanie KPH (organizacji z którą  w dużym stopniu się utożsamiam) blokadę Marszu Niepodległości, bo to może się zmienić w uliczną zadymę. Dlatego, aby zachować fason muszę powiedzieć: umywam ręce –  to nie mój cyrk, nie moje małpy. Ale odbije się to na naszych interesach wtedy, gdy naziole i mohery rzucą się na naszą Paradę Równości i będą chcieli ją spacyfikować albo potraktują naszych ludzi ostro kamieniami. A na tym nam przecież nie zależy.

piątek, 30 września 2011

Księże Biskupie, w krzyżu mnie łupie!

Za kilkanaście godzin ruszy Marsz Równości. Żałuję, że nie będę mógł w nim tym razem przejść, ale tak czy owak jestem duchowo z Marszem i życzę owocnego przejścia (niech nas zobaczą!). Problemem jest to, że tego samego dnia (nieprzypadkowo przecież) swoją manifestację zgłosili neonaziści i kibole, ale miejmy nadzieję, że kordon policji oddzieli nasz Marsz od homofobicznych ekscesów.
Pojawiło się już sporo artykułów przedmarszowych, napisano trochę felietonów, podań, listów otwartych. Można wśród nich znaleźć trochę kawałków pozytywnych jak i obojętnych, albo też przepełnionych dewocyjną histerią i hipokryzją. Takim jest list zgorszonych i przerażonych katolików wrocławskich, którzy piszą list do swojego księdza arcybiskupa. Został on umieszczony w artykule w mmwrocław.
Oto fragment:

Czcigodny Księże Arcybiskupie

Zwracam się pokornie z gorącą prośbą o pomoc i wsparcie w obliczu wydarzeń wołających o pomstę do nieba, które to już niebawem (30 września – 2 października) będą miały miejsce we Wrocławiu.

Od kilku lat w tym mieście urządzane są festiwale promujące dewiacje seksualne w przestrzeni publicznej. W tym roku po raz drugi pod nazwą „Festiwalu Równych Praw”, zostanie zorganizowany cykl imprez promujących zachowania homoseksualne, których głównym wydarzeniem – przy tym najbardziej szkodliwym będzie tzw. Marsz Równości, który 1 października bieżącego roku przejdzie przez najbardziej uczęszczane i reprezentacyjne ulice miasta
. (...)



i dalej (zakończenie listu):

Czcigodny Księże Arcybiskupie, tego typu haniebne wydarzenia, jako grzechy wołające o pomstę do nieba, domagają się publicznego wynagrodzenia i zadośćuczynienia Bogu. Nie mogąc liczyć na pomoc ze strony władz miasta, zwracam się do Waszej Ekscelencji z prośbą o podjęcie stosownych działań, w które, jako wierni katolicy, będziemy mogli się włączyć.

Z wyrazami synowskiego oddania i czci oraz zapewnieniem o modlitwie.

Ciekawie byłoby przeanalizować ten bełkot z punktu widzenia językoznawczego, ale chyba sobie odpuszczę.
Jednak jestem ciekaw jak długo jeszcze będzie trwało w naszym kraju bogobojne podgrzewanie tego sosu religianckiej obłudy, którym polewa się przy odpowiednich okazjach śmierdzące nienawiścią i pogardą emocje. To emocje najbardziej prymitywne i złe – to one przyniosły światu stosy i obozy koncentracyjne. Ale pytanie zasadnicze jest dość banalne i  brzmi tak – co biskup ma z tym listem zrobić?
Ciężka sprawa. Jeśli biskup jest światły (takich w Polsce w KRK prawie nie ma), to musi wytłumaczyć wiernym, że są w błędzie, że Kościół wprawdzie potępia czyny homoseksualne, ale nie potępia zwykłych grzesznych ludzi i nie gardzi nimi. Tak czy owak biskup musi się liczyć z nauczaniem kościelnym na ten temat i nie wolno mu mieć innego zdania na ten temat, bo to już zostało powiedziane w Prawie Kanonicznym i encyklikach.
Jeśli biskup jest betonowy i radiomaryjny, to po prostu zgadza się z listem swoich fundamentalistycznych wiernych, mówi na kazaniu, że geje i lesbijki to zboczeńcy skazani na potępienie, albo że trzeba ich wymordować (trafiały się pojedyncze tego typu wypowiedzi osób, które widocznie czują, że zabijanie byłoby dla nich frajdą).  Ale co poza tym?
Właśnie. Co poza tym ksiądz (arcy)biskup może zrobić, żeby zapobiec Marszowi Równości? Nic. Użalić się papieżowi? Papież ma swoje kłopoty w centrali, nie przyniesie rozwiązania. Pogrozić jawnie politykom? To może było dobre 20 lat temu, dzisiaj by miał przesrane. Dać jakąś receptę w stylu: odmawiajmy godzinki i litanię za nawrócenie gejów? Ostatecznie to, ale efekty będą raczej mierne.
Wpisałem to na forum artykułu – biskup ani Kościół Katolicki nie są stroną w tej sprawie. Biskup nie wyznacza ani nie zatwierdza tras manifestacji, ani też nie organizuje dla nich ochrony. List jest idiotyczny, bo prosi o „pomoc” faceta, który nie ma tu żadnych kompetencji. Równie dobrze do biskupa mogłyby wysłać podanie o pomoc np. osoby mające alergię na pyłki. Osoby które zwracają się do biskupa jak do człowieka, który może zesłać niby deus ex machina lek na całe zło świata tego, powinni zwrócić się nie tyle do biskupa, co do psychologa, a może i psychiatry. Zwłaszcza, że konkretnie nie chodzi tu o zło, ale o zło urojone, wywołane nienawiścią do swoich bliźnich. Na to przydałaby się dobra terapia wstrząsowa. 

poniedziałek, 26 września 2011

Przepraszam cię, dewiancie...

Ostatnia trochę lokalna (i nie z mojego regionu) informacja o homofobii wśród radnych dochodzi do informacji dzięki procesowi Przemysława Szczepłockiego przeciwko homofobicznemu radomskiemu radnemu z PiS, Sławomirowi Adamcowi i prezydentowi Radomia, Ryszardowi Fałkowi. (o tym tutaj i tutaj).

Jak zwykle czynią homofobi, zarówno Fałek jak i Adamiec, uciekają się do żałosnych gadek typu: „ale ja nie chciałem nikogo urazić, jak uraziłem, to przepraszam” albo „ale ja nie wiedziałem, że homoseksualizm już nie jest uznawany za dewiację – przepraszam za to, że nie wiedziałem, ale nie mogę odwołać swoich poglądów”. To brzmi trochę jak przeprosiny neonazisty w stylu „przepraszam, że nie wiedziałem, że Żydzi nie są już podludźmi,  ale nie mogę odwołać swoich poglądów”.

Ekstremiści ultrakatoliccy (a tak naprawdę: pseudokatoliccy)  twierdzą oczywiście, że nie chcemy ugody, że chcemy kłótni, a nie kompromisu. A o jakim kompromisie można tu mówić? Ewidentne chamstwo, z jakim mamy tu do czynienia, wymaga przeprosin i przyznania się do fałszywości własnych poglądów. Inaczej przeprosiny nie są nic warte. Jeśli bezpodstawnie nazwę pana X przestępcą, to dla dokonania przeprosin będę musiał powiedzieć, że moje przekonania były fałszywe, a nie rzucić tekścik „przepraszam, jeśli to kogoś uraziło, ale dalej będę mówił, że pan X  jest przestępcą, bo przecież nie będę odwoływał swoich poglądów.

Kompromis i ugoda to rzeczy bardzo w życiu potrzebne. Popełniamy błędy (często paskudne, pod wpływem emocji i zacietrzewienia) niezależnie od orientacji czy światopoglądu. Ale jeśli ktoś nam pluje w twarz to nie możemy się zgodzić, że ktoś nas przeprosi tylko za to, że poczuliśmy się jako opluci niekomfortowo, natomiast za sam czyn oplucia nie będzie przepraszał, bo on nie ma zamiaru się z tego wycofywać. Dlatego trzymam kciuki za Przemka Szczepłockiego w tym procesie. 

środa, 3 sierpnia 2011

Homo nieedukatus, czyli o nieuctwie profesorów

Chciałem już dawno się odnieść do pewnego problemu, który zauważyłem wśród polskich homofobów. Chodzi o językowe nieuctwo. Samo nieuctwo u nieuków nie jest niczym dziwnym, ale nieuctwo podszyte naukowością należy już skomentować.

Chodzi o słowo homofobia. Oczywiście, nie wszystkim się ono podoba – to znaczy nie podoba się homofobom. Kpią sobie z tego słowa, mówią, że to nie jest żadna fobia, bo fobia to jest chorobliwy lęk, a tu nikt się niczego nie boi, tylko „normalni” oceniają „nienormalnych” (czytaj: nienawidzą tych, którzy są inni). Niektórzy posuwają się dalej i nienawidzą tych „normalnych” (czyli osób hetero), którzy nie mają nic przeciwko związkom jednopłciowym i nie piętnują gejów i lesbijek.

Wróćmy jednak do samego słowa homofobia. Wielokrotnie czytałem wypowiedzi na temat tego słowa, które je wyśmiewały. Zacytuję dwie – dwóch panów profesorów. Prof. Stefan Niesiołowski i prof. Aleksander Nalaskowski. Oto fragmenty:

Co to znaczy homofob? Anty gatunkowi homo sapiens? Protestuję przeciw zaanektowaniu tego wspaniałego przedrostka "homo" przez gejów - rozpoczął Stefan Niesiołowski - Czy homofob znaczy, że ktoś nie lubi ludzi? (Gazeta Wyborcza)

i dalej – prof. Aleksander Nalaskowski:

Szermowano jednak na wszystkie strony określeniem „homofobia” czy „homofob”. Leksykalnie „homo” to człowiek, „fobia” to lęk. Zrobiono zatem ze mnie osobnika bojącego się ludzi. Jak rozumiem ludźmi są jedynie homoseksualiści. Bo to ich wedle moich sędziów się boję czy może nawet nie lubię. (Fronda)

Otóż na co chciałem zwrócić uwagę – obu szacownych wykładowców nie zna etymologii tego słowa i obaj próbują stworzyć sobie etymologię ludową słów homofobia (czy może i homoseksualizm). A powinni wiedzieć, żeby się zupełnie nie ośmieszać, że to słowo nie pochodzi od łacińskiego homo – człowiek, tylko od greckiego słowa homoios – 'podobny, taki sam'. Nie z łaciny, ale z greki, drodzy panowie. Z łaciny (ze słowem homo - człowiek) to pochodzą sentencje takie jak homo sum et nihil humani a me alienum puto – człowiekiem jestem i nic, co ludzkie nie jest mi obce albo i homo homini lupus est – człowiek człowiekowi wilkiem.

Moim zdaniem, przedrostki ze starożytnej greki tak bardzo zadomowiły się w językach europejskich, że powinno się wiedzieć o ich pochodzeniu. Ja wiem od podstawówki, że słowa takie jak: homologiczny, homonimia, homogenizowany, homofonia czy wreszcie homoseksualizm i owa nieszczęsna homofobia – nie pochodzą od łacińskiego homo, tylko od greckiego homoios.  Ale aż mi się nie chce wierzyć, żeby entomolog prof. Niesiołowski mówiąc o narządach homologicznych (jak np. skrzydła u chrząszcza i skrzydła u komara) myślał, że te owadzie skrzydełka miały coś z człowieka. Trzeba się czasem zastanowić, zanim się coś powie, bo inaczej pan profesor stwierdzi, że serek homogenizowany jest zrobiony z genów człowieka.

Ale już zupełnie łapy opadają, jak jeszcze po tym wszystkim przeczyta się jakiegoś domorosłego dziennikarza w internecie, który pisze, chce dowieść, że nie ma czegoś takiego jak homofonia (!), bo to wymysł pedałów. Otóż wciąż z przerażeniem zauważam, że jest tyle bęcwałów, którzy mylą słowa homofobia i homofonia i nie znają znaczenia żadnego z nich. Dla nich nienawiść dla osób homoseksualnych i faktura muzyczna homofoniczna (w której melodia jest prowadzona w jednym i tym samym głosie, w przeciwieństwie do polifonii) – to jedno i to samo.

sobota, 23 lipca 2011

O fundamentalizmie słów kilka

Długo nie pisałem, nie jestem widocznie urodzonym blogerem. Czasem za dużo roboty w sprawach własnych, czasem wyjazd. Jest się czym wymigać. Mimo wszystko do swojego bloga jednak chcę wracać.

Dziś po wczorajszym zbiorowym morderstwie w Norwegii nie sposób nie poruszyć tego tematu. Okazało się, że – wbrew początkowym przypuszczeniom – to nie organizacja fanatycznych islamistów, ale rdzenny Norweg stoi za tymi zamachami. Oczywiście pewnie dowiemy się z mediów znacznie więcej, ale wiadomo, że to on strzelał z kałacha do nastolatków na obozie młodzieżowym lewicowej Partii Pracy.

Nie ma sensu rozwodzić się nad zagadnieniami, które zostaną przemielone wielokrotnie w mediach. Więc ja teraz zadam pytanie, które najbardziej mnie nurtuje: cui bono? Kto zyska przez tę ohydną zbrodnię? Komu przybędzie zwolenników, komu się polepszą wyniki w wyborach? Na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Sam ten zamach nie ma jakiegoś celu, chyba że celem jest mordowanie samo w sobie. Skoro morderca był rasistą, nazistą i antyislamistą, to logiczne byłoby, gdyby np. zaatakował meczet. A tu zaatakował własnych rodaków.

Ultraprawica (którą reprezentował morderca) jak i ultralewica są jednakowym złem. Obie są na szczęście marginesem polityki i nie wchodzą do parlamentu zarówno w Polsce jak i w Norwegii. Partia Pracy jest normalną partią socjaldemokratyczną, która pragnie dialogu i tolerancji, więc może wzbudzać nienawiść zarówno ultralewaków, jak i ultraprawaków. Zostać zamordowanym przez Czerwone Brygady czy przez neonazistę – taka sama wątpliwa przyjemność. Podobnie niebezpieczny jest fundamentalizm religijny (czy też fundamentalizm antyreligijny, będący właściwie też pewną religią). Fundamentalizm religijny nie jest tożsamy z prawicą, choć zwykło go się tak przedstawiać na polskim rydzykoidalnym podwórku.

I wreszcie przynajmniej jedna dobra wiadomość z dnia wczorajszego: suspendowany został jeden z najgroźniejszych fundamentalistów religijnych w Polsce, ks. Piotr Natanek. Albo teraz okaże pokorę wobec Kurii, albo dokona schizmy i założy fundamentalistyczną sektę. On też nawołuje – literalnie –  do zabójstw i nienawiści. Jeśli mówi, że o artyście, który sparafrazował wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej na okładce Polityki, że „trzeba mu głowę obciąć”, to nie powinno się obok tego jątrzyciela i oszołoma przechodzić obojętnie.

Natanek w pewien sposób uczy się od fundamentalistów islamskich. Zamachowiec (czy zamachowcy) z Norwegii też przejął w pewnym stopniu taktykę Bin Ladena. Jeszcze 10 lat temu mieliśmy wrażenie, że po zamachu 11 września mamy zagrożenie tylko zewnętrzne – ze strony świata fundamentalistów islamskich. Teraz widzimy, że terroryści i skrajniacy są wśród nas. Nie bądźmy obojętni na ich wybryki, niezależnie od tego czy w mowie nienawiści któryś świr chce palić na stosach gejów, a inny wzywa, aby podpalać kościoły i mordować księży. 

Róbmy swoje. Może będzie lepiej. 

środa, 29 czerwca 2011

W sezonie ogórkowym - o odbieraniu dzieci panu T. i bezpłciowym przedszkolu


Świeci słońce, chciałoby się dokądś wybyć. Przyjdzie na to pora niedługo. Tymczasem wszystkie moje sprawy, związane z pewnymi formalnościami, biurokracją i lataniem po różnych miejscach potraktuję jako osobiste i zostawię je dla siebie, bo zresztą nic w nich ciekawego nie ma.

Przeglądam  media. Z jednej strony grzmi Rydzyk, grzmi Terlikowski,  wciąż przerażony, że znowu ktoś mu zabierze dzieci. To już jakaś fobia, ale trudno. Z drugiej Krytyka polityczna, która pisze rzeczy czasem świetne, czasem przeciętne, ale z którą w dużej części się zgadzam (a nie zgadzam się z Terlikowskim). Terlikowski musiał oczywiście ostro zareagować na zbiór felietonów pt. Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu autora podpisującego się Jaś Kapela.

Mała uwaga w kwestii imienia i stylistyki językowej. Któryś z forumowiczów na „Frondzie” retorycznie zapytuje: czego oczekiwać po faceciku z zapadniętą klatą, który nazywa siebie „Jasiem. I otóż to. Tak już jest, proszę państwa. Forma imienia i wszelkie jego diminutiva mają duże znaczenie. Jeśli ktoś podpisuje się Jaś, Wojtuś, Tomuś – to znaczy że jest dzieciuchem i smarkaczem i tak będzie się go traktować. O wiele lepsza jest forma typu Janek, Wojtek, Tomek, odbierana jako towarzyska wersja imienia, forma kumplowska, otwarta, choć raczej nie oficjalna – taką jest pełna forma imienia. O tym również trzeba pamiętać – o języku, stylistyce, o konkretach, jakie chcemy wyrazić. Jeśli chcemy walczyć na słowa z homofobiczną histerią Terlikowskiego, to musimy być traktowani poważnie. Niepoważni z góry skazani są na wyśmianie.
Co do języka – opcja Terlikowskiego ma  jeszcze jedną nową oręż przeciw nam, co może tylko zniechęcić do związków partnerskich i zaostrzyć postawy homofobiczne. Otóż w jednym ze sztokholmskich przedszkoli zdecydowano się wychowywać dzieci, usuwając ze słownika rozróżnienie słów „on” i „ona” i udając, że płeć nie istnieje. Jak czytamy:

 Pierwszy raz przedszkole zdecydowało się na usunięcie słówek oznaczających płci (w Szwecji „han” i „hon”) jednym, neutralnym słowem "hen". Słówko "hen" nie istnieje w słowniku szwedzkim, ale jest czasem używane przez środowiska feministyczne i homoseksualne.

Uważam, że jest to głupie i tylko może nasilić homofobię w Europie – bo pewnie przykład ten będzie jeszcze wiele razy wymieniany jako dowód „homoterroru”. A tak naprawdę to edukacja przeciwdziałająca homofobii nijak się ma do nauczania przedszkolnego, kiedy dzieciaki nie mają zielonego pojęcia choćby jaką będą miały orientację seksualną. Ta edukacja powinna się rozpocząć o wiele później i pedagodzy już chyba wiele razy o tym mówili. Poza tym można się obawiać pewnego wyalienowania (jeśli nie gettoizacji) dzieciaków, które pójdą do szkoły powszechnej z przedszkola, które nie nauczyło ich nawet odróżniania chłopca od dziewczynki.

Tak to jest – niestety, jeśli queerowi oszołomi będą rozpowszechniać swoją obłędną ideologię, to na nas, zwykłych gejów i zwykłe lesbijki spadnie od razu odium „zboków”, „nienormalnych” itp.  Już tak się zresztą stało, inwektywy na forach się posypały. Dlatego odcinam się zdecydowanie od takich działań, o których wiem, że 1) nie przyspieszą przyjęcia ustawy o związkach partnerskich i innych prawnych rozwiązań dla osób homoseksualnych, 2) spowodują wzrost niechęci społeczeństwa, powstawanie nowych stereotypów, a co za tym idzie wzrost homofobii, 3) dadzą oręż czołowym homofobom, którzy będą nam przypisywać ideologię, która nie ma z nami nic wspólnego, 4) spowodują gettoizację osób homoseksualnych od społeczeństwa, czego sobie zdecydowanie nie życzę, bo czuję się integralną częścią społeczeństwa i chcę, żeby ono nas  zaakceptowało (a nie żeby traktowało nas jak dziwolągi [queer] czy coś obcego).

No cóż.... Queer to nie mój cyrk i nie moje małpy, ale niestety bywam z tym kojarzony. Róbmy swoje. Dla poprawienia nastroju posłucham sobie allemandy Valentina Haussmanna.  

wtorek, 14 czerwca 2011

W dzień parady - luźne impresje

Poprzedniego dnia dotarłem do Wawy i zapowiadało się, że będzie zimno i deszczowo, a ja w przyjechałem krótkim rękawku. Ale już w sobotę rano nie było tak źle. Mdławe słonko sączyło się znad dachów kamienic. Tam, gdzie poprzedniego dnia odbywał się miesiącznicowy sabat kaczystów smoleńskich, w sobotę już było spokojnie. Na Krakowskim Przedmieściu odbywał się dzień spółdzielczości i w związku z tym na części ulicy było porozstawianych sporo straganów, gdzie można było kupić np. rękodzieło ludowe, kiełbasy z gospodarstw ekologicznych, kwas chlebowy z Podlasia i ceramikę bolesławiecką. Słowem mydło i powidło.

Musiałem zjeść coś pożywnego przed paradą, a niekoniecznie chciało mi się płacić frycowe na Krakowskiem, więc poszedłem w stronę dworca Śródmieście. Jeszcze rok temu była tam knajpa ze smacznym jedzeniem wietnamskim w przystępnych cenach. Ale teraz patrzę – knajpy nie ma. Czyżby Wietnamczycy uciekli z Warszawy? Dawniej tanich knajp wietnamskich w Wawie była masa i zawsze chodziłem tam na sajgonki z bukietem warzyw albo na cielęcinę w pięciu smakach z grzybami mun. Teraz próżno szukać.

Natomiast warszawskiej żulerii w okolicach dworców Centralnego i Śródmieścia wciąż jest pełno. Spaceruję sobie w tych okolicach, w centrum naszej stolicy, widzę z daleka skrzące się dachy Złotych Tarasów, a tu patrzę – na ławce leży menel, pijany w sztok, jedna noga mu zwisa, w ręku ledwie trzyma ściśniętą puszkę po piwie.

Z tym Dworcem Śródmieście to miałem kiedyś taką przygodę parę lat temu. Jechałem do kolegi do Sulejówka i czekałem na pociąg. Chcąc wyrzucić jakieś śmieci zacząłem gorączkowo szukać kosza na śmieci. No i zauważyłem, że wszystkie kosze usunięto. Podszedłem do jednego z robotników i pytam co się dzieje. Okazało się, że stare kosze (stojące, metalowe) zamieniają na nowe (zawieszane na słupku). Ale po co? Stare były jeszcze funkcjonalne. Pracownik spojrzał na mnie znacząco i powiedział: „Ach… wie pan…  no po prostu oni tu przychodzą i … no, po prostu zwyczajnie paskudzą do tych koszy”.  Zrozumiałem wtedy, że do koszy na słupkach pod przykrywką trudniej będzie się zdefekować menelom. Będą to robili bezpośrednio na peron czy na chodnik. A obok zainstaluje się automat z torebkami do gówien i będzie wszystko w porządku.

Po tych niezbyt miłych wrażeniach poszedłem w podziemia Dworca Centralnego, zaspokoiłem uczucie głodu i ruszyłem z buta na Wiejską. Po dwunastej była dopiero tylko grupa organizacyjna, ale powoli paradowicze zaczęli się schodzić. Było coraz więcej policji. Z drugiej strony zebrała się grupa nacjonalfaszystów.


Parada miała opóźnienie. Trzeba było zresztą zacząć stacjonarnie, bo było parę przemówień, o których zresztą w mediach szybko coś napisano. Ucieszyło mnie, że poseł Kalisz tak angażuje się w ustawę o związkach partnerskich. Trzymam go za słowo.

Dobrym pomysłem było otwarcie Parady hymnem narodowym. My też mamy prawo do bycia Polakami, a więc nie możemy pozwolić, żeby monopol na symbolikę narodową przywłaszczyli sobie nacjonalfaszyści. Tu jest Polska – i mamy do tego prawo. Zresztą ktoś niósł tęczowe hasło Tu jest Polska – i bardzo dobrze.

Na szczęście hasło informujące o tym, że ŻĄDAMY USTAWY O ZWIĄZKACH PARTNERSKICH było najsilniej brzmiącym również na tej paradzie. I tak powinno być. W tym celu przyjechałem na paradę. Były chyba ze trzy wielkie transparenty, na których widniało to hasło. Przyłączyłem się do niesienia jednego z nich.

Zostało puszczone głośne techno, którego nie znoszę, ale trudno – pomyślałem – wytrzymam. Szkoda tylko, że nie kupiłem przedtem stoperów do uszu. Parada ruszyła. Hałas zresztą na początku się przydał bo zagłuszał krzyki ze strony nacjonalfaszystów (NOP, Młodzież Wszechpolska).

Trzymając transparent odczuwałem satysfakcję. Ludzi było dużo, ludzi różnych – ale w końcu walczymy za wspólną sprawę. Chodzi o prawa dla par homo, niedyskryminację, walkę z homofobią. Chodzi też o prawa dla transseksualistów. O walką z mową nienawiści.

Słońce zaczęło świecić mocniej i trochę nawet się opaliłem. Nie było jednak takiego skwaru, jak rok temu. Z platform przemawiali politycy i aktywiści. Przeciwników Parady praktycznie nie było widać. Po drodze widziałem tylko jedno rozbite jajko, incydentów nie było.

Weszliśmy na Marszałkowską. Przemówił jeszcze raz poseł Kalisz, po czym pożegnał się i zszedł z platformy. Ktoś mnie wymienił w trzymaniu transparentu. Zauważyłem parę znajomych twarzy z poprzednich parad, przywitałem się z kilkoma osobami, choć rozmawiać raczej było trudno. Komórka poruszyła się mi w kieszeni. Dostałem SMS od koleżanki ze Szczecina z pozdrowieniami  - zobaczyła mnie pewnie w mediach :-)

Parada docierała do końca. Została puszczona sympatyczna piosenka YMCA, znana jako „hymn gejowski”. Dotarliśmy na plac Bankowy. Jeszcze padło parę przyjemnych podziękowań w ostatnim przemówieniu, trochę oklasków i ludzie zaczęli się rozchodzić. Porozmawiałem z paroma znajomymi, z kimś wymieniłem telefon, z kimś się przywitałem czy pożegnałem.

Po paradzie byłem już trochę zrąbany tym łażeniem od rana, więc poszedłem szukać jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie można by posiedzieć i coś skonsumować. Poszedłem na Stare Miasto, ale tam drożyzna – więc wróciłem w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na Starym Rynku zresztą było niezbyt przyjemnie dla geja, bo jakiś nawiedzony homofob wrzeszczał do przechodniów słowa: „Dziś się ludziom Słowo Boże głosić zabrania, a dewiantom pozwala się na robienie parad”. I dalej w tym stylu. Koło niego stał drugi facet, starszy i rozdawał jakieś ulotki. Prawie nikt na nich nie reagował.

Na Krakowskim Przedmieściu zauważyłem Krystiana Legierskiego wśród znajomych. Podszedłem, przywitałem się, zamieniłem parę słów – i oczywiście doniosłem warszawskiemu radnemu o homofobicznych wariatach na Starym Rynku :-)

Wtedy już na ostro zachciało mi się czegoś do zjedzenia –  na przykład chłodnika litewskiego, a potem kawy mrożonej z trzema gałkami lodów z polewą ajerkoniakową. Zjadłem, posiedziałem. Na wieczór byłem umówiony u mojej koleżanki, której urodziny wraz z jej siostrą mieliśmy świętować. Wszystko się udało. Parada była bez ekscesów. Nie wiem, czy frekwencja nie była poniżej naszych możliwości (według niektórych źródeł – 6000, według innych – 3000), jednak to, co pisze w Wyborczej  red. Piotr Pacewicz, uważam za zbyt malkontenckie, ale też po prostu nieprawdziwe. Na pewno jest lepiej, niż to sądzi redaktor Pacewicz - nie bądźmy takimi smutasami.

niedziela, 5 czerwca 2011

A jednak chyba pojadę na Paradę...

Pisałem już, że odechciało mi się pójścia na Paradę Równości. Rzeczywiście, z pewnych powodów odczuwam jakiś absmak. Organizatorzy Parady mają w głębokim poważaniu walkę o legalizację związków partnerskich, od bezideowości robi się aż mdło. Napisałem już o tym i nie wycofuję się z tego, co napisałem.

Ale chyba będę musiał się wycofać ogólnie z bojkotu i przestać być obrażonym. Tak czy owak muszę jechać w sprawach własnych do Warszawy w czerwcu, więc nie do pomyślenia jest to, żebym był w Warszawie np. w dzień po przejściu Parady. Muszę swój wyjazd skoordynować z Paradą. Nie może być inaczej.

Dlaczego nie może być inaczej? Ano z powodu zwykłej solidarności. Solidarności z gejami i lesbijkami, którzy przyjdą, tak jak ja, walczyć o równe prawa i niedyskryminację, walczyć o legalizację związków partnerskich. Również z solidarności z tymi naszymi kolegami hetero, którzy takich związków partnerskich chcą dla siebie i dlatego będą z nami szli w tej Paradzie. Albo z Solidarności z tymi, którzy widzą, że wolność żadnej jednostki ludzkiej nie może być krępowana, jeśli tylko nie przynosi szkody innym – i dlatego idą na Paradę.

Nasza wolność w postaci jednakowych praw nie przyniesie szkody innym. Po uchwaleniu ustawy o związkach partnerskich czy nawet o małżeństwach jednopłciowych krowy nie przestaną dawać mleka, pomidory nie zrobią się niebieskie, żony w długoletnich małżeństwach nie powiedzą mężom, że są lesbijkami, a mężowie żonom, że są gejami. Wszystko będzie tak jak było do tej pory, tyle że my przestaniemy (przynajmniej częściowo) być ludźmi drugiej kategorii.

W to nie wierzy cały beton homofobicznych fundamentalistów, którzy od razu po rozpoczęciu debaty publicznej na temat związków partnerskich, rozpoczęli w swoich niszowych mediach kampanię nienawiści i obrażania mniejszości seksualnych. W większości są to tzw. „obrońcy rodziny” i fundamentaliści religijny. Z tym, że to jest już religia nie tyle mówiąca o Bogu, co religia majtkowa, gdzie wszystko obraca się wokół seksu. Do tego dochodzi pycha, buta,  chamstwo oraz bycie bardziej papieskim od papieża. 

Takich wrednych artykulików, pełnych homofobicznego jazgotu, przeradzającego się w swoistą histerię, napisano w ostatnim tygodniu sporo. Przoduje w tym „Fronda” Terlikowskiego i parę innych fundamentalistycznych portali. Pełno w nich pogardy dla bliźnich, więc nie można ich raczej nazwać chrześcijańskimi. To – jak powiedziałem – religia polegająca na jakiejś obsesyjnej chęci odgórnego kontrolowania ludzkiej seksualności.

I właśnie takie podłe czasem artykuliki i wpisy z fundamentalistycznych gadzinówek, skłoniły mnie jednak, żeby nie wycofywać się z pojechania na Paradę. Mimo wewnętrznych sporów w środowisku gejowsko-lesbijskim, mimo nieudacznictwa i bezideowości organizatorów – pojadę. Zwłaszcza, że w Warszawie i tak muszę niedługo być. Fundamentaliści, możecie więc być zadowoleni, że integrujecie homo-środowisko. Nas będzie więcej, zresztą sondaże pokazują, że coraz mniej osób uważa, że im przeszkadzamy, albo jesteśmy czymś gorszącym.

Na koniec chciałem przypomnieć słowa abp. Desmonda Tutu: „Gdyby Pan Bóg był homofobem, nie oddawałbym Mu czci”

I ja wielebnego abp. Desmonda Tutu rozumiem doskonale... Bóg nie jest pełen nienawiści. Jest doskonały, w odróżnieniu od ociekających śliną nienawiści wściekłych piesków z Frondy. 

***

A oto pieśń dziękczynna (niem. Nun danket alle Gott) z 1630, sławna do dziś i żywa w kościołach nie tylko luterańskich

Dziękujmy Bogu wraz,
I sercem i ustami,
Bo wielkość Jego spraw
Ujawnia się nad nami.

Oto jak Bach mistrzowsko wykorzystał temat tego popularnego chorału luterańskiego w swojej fantazji organowej:



I to jest piękne. 

środa, 1 czerwca 2011

Kazus posła Węgrzyna

Ostatnio został wyrzucony z PO poseł Robert Węgrzyn. Wykluczono go z partii za głupi sztubacki żart. Zapytany o legalizację związków partnerskich powiedział: „Z gejami to dajmy sobie spokój, ale z lesbijkami, to chętnie bym popatrzył”. Dodał: - „Natura ludzka i człowiek jest tak skonstruowany, że powinien żyć w związku partnerskim zgodnie z naturą właśnie, to jest pogwałcenie praw natury”. Dopytywany o tych, którzy „chcą inaczej”, odparł: „To jest jego problem, ale niech się z tym nie obnosi”...

Wypowiedź niewątpliwie homofobiczna, ale czy nie za dużo było wokół tego wszystkiego zamieszania?  Zwróćmy uwagę, że powtarzano najczęściej pierwszą część jego wypowiedzi „Z gejami to dajmy sobie spokój, ale z lesbijkami, to chętnie bym popatrzył”, niby dowcipną, ale tak naprawdę świadczącą o dojrzałości emocjonalnej posła na poziomie gimnazjalisty, więc raczej zasługującą na zignorowanie niż na uwagę. Natomiast mało zwracało się uwagę na dalszą część wypowiedzi, która była jednak obraźliwa, skoro Węgrzyn mówił w niej o związku jednopłciowym jako o „pogwałceniu praw natury”. No i właśnie: czy byłoby tyle krzyku, gdyby tylko druga (bardziej homofobiczna) część jego wypowiedzi została wypowiedziana publicznie?   

Poseł Węgrzyn jest przykładem osobowości sztubackiej, więc jestem gotów puścić te jego głupoty mimo uszu i  nie mam do niego większych pretensji ani nie podałbym go do sądu. Wręcz przeciwnie, wolałbym, żeby nie wykluczano go z partii, starczy upomnienie. Zresztą sam nie pierwszy raz się skompromitował. Ale teraz poseł Węgrzyn stał się męczennikiem heteronormy, doświadczonym przez spisek nienormalnego, wszechobecnego homolobby. 

Czy to jest dobrze dla nas? Myślę, że nie. Potępianie homofobii posła Węgrzyna to zamachiwanie się z maczugą na muchę. Tymczasem naprawdę homofobiczne wypowiedzi posłów takich jak Gowin czy Niesiołowski przechodzą gdzieś bokiem, mimo uszu. Ich się toleruje, natomiast po szczeniacku szczerą  wypowiedź kogoś, kto przyznaje się, że  podnieca go bardziej patrzenie na lesbijki niż na gejów – uznaje się za kamień obrazy. 

Teraz po tym wszystkim poseł Węgrzyn może on stać się naprawdę ostrym homofobem, podczas gdy dotychczas był tylko takim sobie lekko homofobicznym dowcipnisiem. Lepiej nie zajmujmy się polowaniem na muchy, bo to może być niebezpieczne i niezdrowe, a tylko zajmuje niepotrzebnie energię przydatną do walki z homofobią, której czasem nawet nie zauważamy, a która jest o wiele bardziej niebezpieczna niż kompromitująca wypowiedź posła-żartownisia. 

Graf Cagliostro

poniedziałek, 30 maja 2011

Bzdety pana Kalety

O ostatnich homofobicznych zajściach w Senacie pisano już wiele razy, więc nie będę tego powtarzał. Jednak zainspirowała mnie dzisiejsza rozmowa z senatorem Piotrem Kaletą (PiS) na TOK FM (Komentarze radia TOK FM).


To chodzi o tego pana, co wprowadził homofobiczną poprawkę do ustawy, zastrzegającą, że rodzinnego domu dziecka nie może być osoba orientacji homoseksualnej. Niby nic szczególnego, bo cała rozmowa niezbyt ciekawa, tak naprawdę powiedział to, co można było się po nim spodziewać. Mówił bzdury, chociaż nie po chamsku, starał się też udawać uprzejme zrozumienie sprawy, ale to raczej było wkurzające i żenujące. Mimo wszystko, znalazły się w tym nijakim przelewaniu wody takie kwiatki, które wytypowałem jako nominacje do comiesięcznego Złotego (a może i Kryształowego) Pisuaru.


Rodzina, to związek kobiety i mężczyzny. Tak ma być i tak pozostanie.

Rodzina jest tym miejscem, które najlepiej wyszło ludzkości. Ludzkości nic lepiej nie wyszło.

No tak – rzeczywiście ludzkości nic lepiej nie wyszło. Tylko że wielu zwierzakom też to wyszło. Są zwierzaki, które tworzą trwałe związki i opiekują się dziećmi. Np. bociany w gnieździe, które wychowują młode bocianiątka. Dużo przykładów można by dawać – może być rodzina foczek, rodzina pingwinów (ta nawet z tego co wiem czasem bywa homoseksualna). Rodzina australopiteków, pitekantropów czy neandertalczyków – też istniała. Czyżby NIC LEPIEJ ludzkości od tej pory nie wyszło? Czy dzieła geniuszu ludzkiego, osiągnięcia nauki, czy wreszcie społeczeństwo obywatelskie, którego nie mieli neandertalczycy i inne małpoludy – czy to wszystko jest zerem w porównaniu z RODZINĄ? Nie chcę tu deprecjonować wielkie roli rodziny, wysiłku rodziców, ich miłości, ale stawianie rodziny na piedestale, więcej: czynienie sobie z niej bałwana, jest czymś głęboko nieetycznym. Są rodziny wspaniałe, ale jest też mnóstwo rodzin patologicznych, rodzin, gdzie dokonuje się molestowanie, gwałt, przemoc. Po prostu idiotyczne jest, żeby WSZYSTKIE rodziny uznać z góry za rodziny idealne, jak to czyni wielu zwolenników i członków PiS-u. A pana Kaletę zachęciłbym o spytanie co sądzą na temat rodziny takie osoby jak Natascha Kampusch czy dzieci Josepha Fritzla.

I dalej: Jak będzie realizowana ustawa – spytał redaktor senatora Kaletę.

Możemy przewidzieć, że osoby homoseksualne niekoniecznie będą chciały być transparentne. Ale jeśli wójt / burmistrz / prezydent taka osobę będzie chciał zatrudnić, to musi pojawić się określona formuła, że: świadomy odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych oświadczeń itd. Ja sobie zdaję sprawę, że te osoby mogą nie powiedzieć prawdy. Ale nastąpi pewna weryfikacja, ponieważ dziecko idzie do szkoły, jest wśród swoich rówieśników. Jeśli nastąpi taki sygnał, chociażby właśnie ze szkoły, że dzieje się coś nie tak, co mogłoby budzić wątpliwości, to wtedy wójt/ prezydent/ burmistrz ma mechanizmy do tego, żeby to sprawdzić.

No i co wtedy? Pletyzmograf prąciowy? A jak ktoś powie, że nie jest orientacji homoseksualnej, tylko biseksualnej, to co wtedy?  O orientacji biseksualnej nie ma w ustawie ani w poprawkach do niej.

I jaka to weryfikacja wśród rówieśników? Kolega ze szkoły doniesie na Jasia do burmistrza, że jego mamusia jest lesbą albo że tatuś jest pedałem?  I nastąpi doniesienie do prokuratury? A wydawało mi się, że każdy ma prawo do nieujawniania spraw intymnych, takich jak choćby orientacja seksualna. Zresztą zwykle słychać pohukiwanie prawicowców typu „A co wy tak się obnosicie ze swoją orientacją”. Aż tu nagle okazuje się, że oni chcą wiedzieć, kto jest tej „złej” orientacji. Przepaski z różowymi trójkątami, noszone obowiązkowo w strefie publicznej rozwiązałyby tę sprawę. Czy nad tym też będziecie głosować?

Nie damy się. Liberalnemu Kalwinowi proponuję wypowiedź p. Kalety na nominację do Złotego PiSuaru. Pozdrowienia od Liberalnego Luteranina.

niedziela, 29 maja 2011

Contra spem spero - klarnecista przeciw homofobii

Widziałem ostatnio fotorelacje z krakowskiego Marszu Równości. Demonstranci przeszli przez miasto z naszymi postulatami. Nacjonalfaszyści zademonstrowali swoją nienawiść. Marsz był ochraniany przez policję. Pomimo to kogoś z organizatorów Marszu pobito już po zakończeniu całej imprezy. Smutne.
Ktoś powie – no tak, ale u nas zawsze była taka homofobia, co robić... No właśnie – jak z tą naszą homofobią w naszym polskim piekiełku? Zmieniło się coś czy nie? Coś zauważam jednak, że się zmieniło. Jeśli co roku w Marszach i Paradach Równości spotykam coraz więcej moich heteroseksualnych przyjaciół, znajomych i nieznajomych – to świadczy o tym, że kwestia niedyskryminacji ludzi z powodu ich orientacji porusza także tę część społeczeństwa, która ma orientację standardową. Jeśli widać, że do Marszu dołącza np. małżeństwo z małym dzieckiem, to robi się  naprawdę miło. Dziesięć lat temu tak dobrze nie było, choć możemy mówić, że do społeczeństw zachodnich nam dużo brakuje. Cieszy jednak, że po naszej stronie są ludzie, reprezentujący bardzo różne grupy społeczne.
A ci, którzy są w kontrmanifestacji? Kim są? Na szczęście to nie żaden przekrój społeczeństwa. To homofobi ze środowisk kibolsko-skinolskich robiący się na pseudopatriotów. Przeciętny przechodzień hetero czasem coś fuknie, czasem się uśmiechnie, czasem przejdzie obojętnie – ale zwykle nie ma tej chorobliwej  nienawiści, która jest odczuwalna w grupach nacjonalfaszystów czy ekstremistów religijnych. Taka nienawiść tkwi jeszcze w dużej części „zwykłego” społeczeństwa w krajach na wschód od Polski. Oto zobaczcie, jak wyglądała próba zorganizowania parady gejowsko-lesbijskiej w Moskwie. Skończyła się spacyfikowaniem niewielkiej grupy demonstrantów.

Nie można o to winie samej policji – gdyby nie histeryczna nienawiść ze strony wielu grup społecznych, władze i policja raczej by nie przeszkodziły (zezwolenie mera Moskwy początkowo było, ale zostało cofnięte z uwagi na protesty społeczne i protesty ze strony Cerkwi Prawosławnej). Rozmawiałem w zeszłym roku przed EuroPride z paroma Rosjanami, który przyjechali u nas poparadować jak do kraju nowoczesnego i tolerancyjnego. U nas z nami rozmawiają politycy, prowadzi się debatę publiczną, projektuje się ustawę o związkach partnerskich (nawet jeśli jest nie jest dla nas korzystna a poza tym i tak nie przejdzie w tej kadencji).  U nich po prostu mniejszości seksualne się bije i wyzywa, a nikt nie traktuje „dewiantów”  poważnie i nie chce z nimi rozmawiać. Dlatego właśnie z gejami i lesbijkami z Rosji, Ukrainy, Białorusi, ale też z Litwy, Łotwy, Bułgarii, Rumunii, Serbii itd. – więc z krajów, gdzie poziom homofobii jest jeszcze wyższy niż u nas – powinniśmy szczególnie trzymać sztamę.


Smutne to i ponure, co stało się wczoraj w Moskwie. Ale historia nie zacznie się kręcić wstecz z powodu żądań homofobów. Będzie trudno, ale zawsze do przodu.

A przecież Rosja ma takie tradycje kultury gejowskiej, że tylko mogłaby się tym poszczycić. Nie będę tu robił wykładu ani antologii, ale jedna perełka z poezji rosyjskiego Srebrnego Wieku by się przydała. Oczywiście, jeśli mówić o poezji gejowskiej w Rosji na przełomie XIX i XX wieku, to na pierwszym miejscu trzeba wymienić Michaiła Kuzmina (1872 – 1936). W jego zbiorku Занавешенные картинки (wydany w 1920 w Amsterdamie – no tak, w Rosji to by nie przeszło, nawet ze względu na lubieżne ilustracje – zob. w podanym linku rosyjskim, tam są!) znalazłem uroczy wierszyk pt. Klarnecista i postanowiłem go poetycko przetłumaczyć:

Oryginał:
КЛАРНЕТИСТ
(Романс.)
Я возьму почтовый лист,
Напишу письмо с ответом:
"Кларнетист мой, Кларнетист,
Приходи ко мне с кларнетом.
Чернобров ты и румян,
С поволокой томной око,
И когда не очень пьян,
Разговорчив, как сорока,
Никого я не впущу.
Мой веселый, милый кролик.
Занавесочку спущу.
Передвину к печке столик.
 
 
Упоительный момент!
Не обмолвлюсь словом грубым
Мил мне очень инструмент
С замечательным раструбом!
За кларнетом я слежу,
Чтобы слиться в каватине
И рукою провожу
По открытой окарине.
 
1918.




 Przekład na język polski / Перевод на польский язык:


KLARNECISTA
Romans

Wezmę dziś papieru listek
I odpowiem Klarneciście:
Klarnecisto, przychodź do mnie
Z twym klarnetem, Klarnecisto.
Czarnobrewy i rumiany
Okiem wodzisz powłóczyście
Gdy nie jesteś zbyt pijany
To jak sroczka rozgadany,
Ja nikogo tu nie wpuszczę.
Mój wesoły, mój króliczek…
Tylko zasłonkę opuszczę
I przesunę tam stoliczek.

O, upojny jest ten moment!
Brzydkiego słowa nie wtrącam,
Miły jest mi ten instrument
Z czarką tak zachwycającą!
Śledzę więc za tym klarnetem
By się złączyć w kawatinie
I przesuwam wolno dłonie
Po odkrytej okarynie.

***

środa, 25 maja 2011

LGBT +Queer = Sojusz Robotniczo-Chłopski? (1)

Mówię zawsze, że nie lubię określenia LGBT i nigdy się tak określam. Jestem gejem – mężczyzną o orientacji homoseksualnej. Zdaję sobie coraz bardziej sprawę, że to środowisko złożone z kilku grup, których prawie nic nie łączy prócz wspólnych wrogów (skinoli, neonazistów z NOP, Rydzyka, Terlikowskiego i in.). Gejów i lesbijki łączy może jeszcze jakaś wewnętrzna solidarność. Biseksualiści stoją raczej na uboczu i małym stopniu biorą udział w życiu gejowsko-lesbijskim. W przypadku facetów bi to zazwyczaj ludzie albo żonaci, albo żyjący w trójkątach, którym mało zależy na legalizacji związków partnerskich. Poza tym z gejami rzadko tworzą dłuższe emocjonalne związki – wiele ogłoszeń gejów, którzy szukają partnera kończy się zdaniem: „Biseksi – proszę nie pisać”. Wiadomo, jeden gej raczej wybaczy drugiemu skok do łóżka z innym facetem, ale wybaczyć skok do łóżka z kobietą jest o wiele trudniej.

Transseksualni – to mała grupa osób, które mają zespół dezaprobaty płci. Wspieramy ich, uważamy, że mają prawo do refundacji korekty płci, do pomocy w swoich kłopotach. Zresztą nie wiem, dlaczego heteroseksualna większość miałaby tych dążeń nie wspierać.

Widzimy więc, że LGBT, to raczej słabo zintegrowana grupa. Można by tu jeszcze dodać przyjazne mniejszościom osoby hetero, osoby żyjące w konkubinacie itp. Tymczasem  pozostała jeszcze jedna kategoria – queer, i ją nam próbuje się wcisnąc.  Queer znaczy z ang. tyle, co ‘dziwaczny’. Powstała cała filozofia queer i nawet teoria literatury queer.  Wszystko to narosło wokół badań na temat gender (płci kulturowej, przeciwstawionej płci biologicznej). Queer to teoria inności i dezakceptacji dla heteronormatywnego społeczeństwa.

Wszystko byłoby bardzo fajnie, ale… Po lekturze paru artykułów i fragmentów pewnej książki stwierdziłem, że queer jako teoria jest konglomeratem rzeczy wartościowych i bezwartościowych. Mieszaniną interesujących spostrzeżeń i bredni. Teoria queer jest niby tylko teorią, więc nie ma obowiązku, żeby w nią wierzyć, albo traktować ją jako dogmat.

W ramach teorii gender/queer pozostaję esencjalistą i sceptykiem.  Nie jestem entuzjastą tych kierunków, ale nie twierdzę, że wszystko tam jest do bani. Twierdzę, że są to (zarówno gender, jak i queer) teorie wewnętrznie sprzeczne i po części zakłamane. Są jak mityczny wąż uroboros, który pożera własny ogon. W swoim dyskursie podważają to, co same ustanowiły (np. samo istnienie tożsamości płciowej), a także to, co w sposób oczywisty nie da się podważyć. Esencjalistyczna postawa w gender/queer zakłada istnienie płci kulturowej (gender), która obecnie pełni bardzo istotną funkcję, lecz płeć biologiczna jest pierwotna. Natomiast obecnie teoria queer stworzyła stanowisko odwrotne – za pierwotną należy uznać płeć kulturową. A płeć biologiczną trzeba zanegować. A więc najlepiej dla idei „zanegować” istnienie własnych genitaliów (które tak czy owak są potwierdzeniem płci biologicznej), a już koniecznie zanegować wpływ hormonów płciowych na rozwój psychiki. A że fakty są inne – tym gorzej dla faktów.

Takie zabawne (albo głupawe) smaczki można wyczytać w książkach/ artykułach o teoriach gender i queer. Teraz tylko mogę się zastanowić  nad tym, czy mnie oraz wielu innym gejom te teorie są do czegokolwiek potrzebne. Zdaje mi się, że jak rybie rower. Ta cała queerowa nadbudowa nam już cholernie ciąży. Stała się ideologią, którą jako osoby homoseksualne musimy wyznawać, albo cicho siedzieć. Połączenie tej ideologii z interesami osób homoseksualnych uważam za jeszcze większą  bzdurę  niż sławetny sojusz robotniczo-chłopski w klasyce marksizmu-leninizmu. A taka ideologizacja tożsamości płciowej już mi zdecydowanie nie odpowiada.

Graf Cagliostro

piątek, 20 maja 2011

Dlaczego zbojkotuję Paradę Równości

To słowo nie może mi wciąż przejść przez gardło – ale w tym roku najprawdopodobniej zbojkotuję Paradę Równości. Nie pójdę, choć chciałbym pójść, ale żałuję, że nie pójdę. Z drugiej strony uważam za świetną argumentację tekst na Blogu Wielobranżowym, tłumaczący dlaczego należy pójść na Paradę mimo niezgody na pewne zachowania jej organizatorów. Gdybym mieszkał w Warszawie pewnie bym posłuchał tych argumentów. Czyżby przeważyło kilka godzin podróży i nocleg, więc rzeczy, które nie były dotychczas problemem przy moich paradowych wojażach? To też istotne, ale najważniejsze było co innego. Zacząłem śledzić homicze portale, aby się dowiedzieć więcej o tegorocznej Paradzie.

Najpierw rzucił mi się w oczy plakat:

Słusznie napisał po tym Wojtek Szot, że jest to szmira roku. Poza tym rozpowszechnia stereotypy i dlatego między innymi jesteśmy postrzegani jako „przegięci”. Tymczasem ta Parada miała być nie tylko zabawą w stylu juwenaliów, ale przede wszystkim walką o nasze prawa. O prawa do legalizacji związków, o godność osobistą – sprawy takie jak odwiedziny partnera/-rki w szpitalu, spadek, wspólne opodatkowanie itd. O edukację społeczeństwa i zapobieganie homofobii. O niestosowanie mowy nienawiści. To są nasze najważniejsze postulaty i cele.

Tegoroczna Parada okazuje się być paradą bez celu. Homofobi mogą się z tego powodu cieszyć, my powinniśmy się raczej martwić. Parada nie stawia sobie nawet jako głównego celu legalizacji związków partnerskich – cyt. W samym nawet Komitecie Organizacyjnym są osoby, które związkom są przeciwne.

No nie… To kto tę Paradę organizuje, do licha? Zacząłem drążyć dalej – i trochę znalazłem. Nie, nie znalazłem kozła ofiarnego, bo wiele osób niekompetentnych za klęskę tegorocznej Parady odpowiada. Znalazłem natomiast wypowiedzi rzecznika Parady, Mariusza Drozdowskiego, znanego pod ksywą Jej Perfekcyjność.  Sam Drozdowski pisze:

Działacze gejowsko-lesbijscy (czy też raczej dla ścisłości: działacze gejowscy i działaczki lesbijskie) są w zdecydowanej większości zwolennikami i zwolenniczkami ustanowienia w Polsce rejestrowanych związków jednopłciowych. Sami geje i lesbijki też raczej ten pomysł popierają.

a zaraz potem dodaje:


Rozluźnianie się normy sakralizowanego przez chrześcijaństwo związku kobiety i mężczyzny doprowadziło do tego, że można dziś żyć ze sobą w związku niemałżeńskim a państwa świeckie pozwalają na rozwody i ponowne wchodzenie w związek damsko-męski przed odpowiednim urzędnikiem. Wydaje się to banalną oczywistością, ale jest jednak osiągnięciem wielu setek lat walki z tradycją i normą.
Właśnie w imię walki z tradycją i normą  jestem przeciwna rejestrowanym związkom homoseksualnym.

Trochę to brzmi jak argumentacja LPR-u, Frondy czy innych ultrasów: Po co wam, pedałom i lesbom związki partnerskie, skoro wam i tak państwo pozwala mieszkać ze sobą.  Zresztą wy i tak śpicie z innym każdej nocy…

I dalej:

jeśli pozwala się im, to czemu nie ludziom w związkach wieloosobowych?
Tak, jestem przeciwnikiem rejestrowanych związków partnerskich osób tej samej płci. Jestem jeszcze większym przeciwnikiem małżeństw homoseksualnych. Jestem za wypracowaniem nowego modelu relacji osób homo. Nie koniecznie dwuosobowego, nie koniecznie „aż nas śmierć nie opuści” i nie koniecznie zajmującego się „produkowaniem” nowych obywateli. Jestem przeciwniczką dopasowywania się osób homo do istniejących norm heteroseksualnych. Jestem zwolennikiem wolności obywateli i zostawienia im prawa do decydowania o tym z kim chcą kiedy sypiać i z kim chcą w jaki sposób dzielić mieszkanie i konto bankowe.

A ja powiem tak: walczący ze wszystkim Drozdowski pogubił się tu w swoim walczeniu. Prawo i wolność do tego, z kim kto chce sypiać wszyscy mamy, a niezbędne ograniczenia dotyczą przypadków szczególnych, których chyba nikt nie kwestionuje. Darkroomy i agencje są otwarte, anonse są dostępne – słowem, róbta co chceta. Życie w trójkącie czy czworokącie nie jest karalne. To już jest i o to nie trzeba walczyć. Walczyć trzeba o to, żebyśmy mieli zapewnione w związkach te prawa, które mają pary hetero. Ci, którzy chcą taki związek zawrzeć, nie będą pytali o zgodę Drozdowskiego, podobnie jak nie będą pytali Rydzyka.

Podsumowując ten stek bzdur: Drozdowski nie zważa na to, że geje i lesbijki w ogromnej większości popierają związki partnerskie i, jak widać w krajach, które takie rozwiązanie wprowadziły, wiele par jednopłciowych z nich już skorzystało. Drozdowski zachowuje się jak rozkapryszona królewna i, co więcej, stwierdza, że skoro jemu owe związki są niepotrzebne (bo chce sobie powalczyć z tradycją), to geje i lesbijki powinni się do niego dostosować. Taka osoba jako rzecznik Parady jest wysoce szkodliwa dla całego środowiska gejów i lesbijek. Rzecznik Parady Równości, który nie rozumie, ani że mnóstwo par jednopłciowych chce legalizacji związków, choćby dlatego, że legalizacja zmniejszy naszą dyskryminację prawną, ani że wiele par zawarłoby takie związki, niezależnie od tego czy Drozdowskiemu się tego chce czy nie.

Parada pod dyrekcją Drozdowskiego zmierza ku katastrofie. Cytowane jego wypowiedzi wskazują, że to osoba niekompetentna, niepatrząca dalej niż czubek swojego nosa. Mam wrażenie, że jeżeli pozostanie rzecznikiem w następnych latach, to nie tylko będzie kwestionować nasze żądania związków partnerskich, ale boję się, że swój styl bycia uczyni modelowym i „obowiązującym” dla gejów i lesbijek. Jest osobą kabaretową – to widzimy i to nie jest nic uwłaczającego (zresztą sam jestem miłośnikiem wielu kabaretów). Lecz permanentna kabaretowość staje się uciążliwa – musi istnieć sfera codzienności, która byłaby w miarę poważna. Jeśli ktoś chce, by go uważano za osobę wiarygodną, musi zrezygnować z wygłupów. I naprawdę nie chodzi mi o narzucanie Drozdowskiemu jakiejś tożsamości. Jeśli jest transseksualny – może skorygować płeć, jeśli chce pozostać facetem przebierającym się czasem za kobietę – to ma taką możliwość, choćby jako drag queen. To mnie ani ziębi, ani parzy. Chodzi mi o to, że jego osiągnięcia pozostają na poziomie żałosnych wygłupów typu Różowe Saneczki i Dzień Paris Hilton. Słaby teatrzyk uliczny i nic więcej – można się zaśmiać, jeśli nic śmieszniejszego nie ma. Ale kłopot w tym, że na tym samym miernym poziomie teraz się szykuje Parada Równości Drozdowskiego. Bo ani to Jej, ani Perfekcyjność. Parada teraz jest cyrkiem, a my idąc w takiej paradzie jesteśmy postrzegani jako „różowa banda zboczeńców z piórami w dupie”, ewentualnie po prostu jako grupa ludzi śmiesznych. Parada powinna być wesoła, ale też powinna mieć element poważny, jeśli chcemy być traktowani poważnie. Nie może wszystko stanąć na zawsze na głowie. Bachtinowska karnawalizacja rzeczywistości nie może trwać wiecznie, bo karnawał się kończy i zaczyna się post.

Napisałem ostro. Wiem, że są osoby myślące tak jak ja i wiem, że są tacy, którzy gotowi są nazwać mnie homofobem. To brzmi jak groteska, kiedy geja/lesbijkę nazywa się homofobem/ -fobką, ale tak bywa. Ostatnio na gaylife  chciano niemalże ukamienować Gosię z blogu trzyczęściowy garnitur, która ośmieliła się skrytykować rzecznika Parady. Jednak wiele osób poparło tę ostrą zresztą krytykę. Sam myślałem z początku, że trochę zbyt ostrą (niegrzeczną, och!), ale gdy doszedłem do źródeł i przeczytałem parę rzeczy, stwierdzam: podpisuję się obiema rękami pod opinią Gosi. Zresztą jak pod większością wypowiedzi Ewy i Gosi. Dziewczyny, jesteście wspaniałe. Tak trzymać.

Wszystkim, którzy idą na Paradę, życzę dobrej pogody i powodzenia (mimo wszystko!). Sam poczekam, aż Paradę/ Marsz Równości będzie organizował ktoś odpowiedzialniejszy. Może akcja Miłość nie wyklucza? Potrzebny jest przecież ktoś, kto reprezentuje NASZE interesy i działa dla NASZEJ sprawy.


A teraz posłucham sobie Mahlera (wczoraj minęła 100. rocznica śmierci) z Des Knaben Wundenhorn.

Ich muß marschieren bis dem Tod…

Graf Cagliostro

piątek, 13 maja 2011

Tego nie lubię!

Czasem wracam myślą do absurdalnych lat osiemdziesiątych, mojego dzieciństwa i szkolniactwa, aby zaśmiać się z rzeczywistości, która już odeszła, a która była w dużej części ponura, ale często też zabawna. Pamiętam, że w szkole uczyliśmy się wierszy na pamięć – bardzo dobrze, jeśli to były wiersze wartościowe, ale bywały i utwory grafomańskie. Częściowo i one pozostały w pamięci. Pomnę jeden taki wierszyk, przynajmniej część została mi w głowie, to „coś tam” w nawiasach to słowa, które zapomniałem:

Pan Adam Mickiewicz
W (coś tam) białej szubie
Powiedział (coś tam) głośno:
„Tego nie lubię”
I wypędził synogarlice
Za okiennice.
I gołębie przywołał.
A każdy z nich (coś tam)
Piękniejszy od anioła.

Moja mama jak zobaczyła, że jej synek ma się tego uczyć na pamięć, złapała się za głowę i jęknęła: „Czego was tam uczą! Przecież to grafomania!” Ale cóż trzeba było się uczyć, ku chwale Adama Mickiewicza. Ale mnie nie trzeba było do Mickiewicza przekonywać, skoro jego dzieła wszystkie stały już w mojej biblioteczce, a mama czytała mi fragmenty z Pana Tadeusza, jeszcze jak byłem zupełnym smarkaczem. 

Co do Mickiewicza: uważam, że był poetą znakomitym. Zachwycałem się Panem Tadeuszem, wzruszam się nim do dziś. To nie znaczy jednak, że Mickiewicz we wszystkim jest poetą zawsze aktualnym. Odwoływanie się w XXI wieku na serio do martyrologicznego patriotyzmu w stylu Mickiewicza uważam za głupie, obłąkańcze i szkodliwe dla Polski. A niektóre opcje polityczne robią wszystko, żeby zwłaszcza te tragiczne i pesymistyczne wiersze Mickiewicza zaangażować politycznie (doprowadzić ciemny lud do żałoby, szlochania,  depresji – wtedy jest lepszy „rząd dusz”) .  Aż włos mi się zjeżył na głowie, gdy natrafiłem na stronie „Radyja Wszechmoherowego” na patetyczny artykulik przedrukowany z „Ichniego Dziennika”, zaczynający się słowami: „26 listopada wspominamy śmierć Adama Mickiewicza, ale nie po to, aby się wzruszać, ale by czerpać z jego życia inspirację do czynu. Tak odczytywały naszego Wieszcza nie tylko kolejne pokolenia polskich patriotów, ale także naszych wrogów”. 

Co? Nasi wrogowie czerpali inspirację do czynu z Mickiewicza? Gdyby tak było, to by się pochlastali. Weźmy wiersz „Do Matki Polki”:

Bo choć w pokoju zakwitnie świat cały,
     Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania,
 Syn twój wyzwany do boju bez chwały
     I do męczeństwa... bez zmartwychpowstania.

 Każże mu wcześnie w jaskinią samotną
     Iść na dumanie... zalegać rohoże,
 Oddychać parą zgniłą i wilgotną
     I z jadowitym gadem dzielić łoże.

Czy to ma być przesłanie, które wzięliby sobie wrogowie Polski za wzór? Chyba by przestali normalnie funkcjonować, przeznaczeni do „męczeństwa bez zmartwychpowstania”. Oczywiście, za czasów Mickiewicza, w okresie klęski powstania listopadowego i prześladowań, taki głęboko tragiczny wiersz był niczym żałobna czarna kolia, dla matki, która straciła syna i nadzieję, ale nie straciła ducha patriotyzmu. Ale dziś pranie na poważnie sztancy „Matki Polki” jest czymś okropnym i przerażającym – przecież owa Matka Polka ma służyć do rodzenia niewolników i do szlachetnego rozpaczania po ich męczeńskiej śmierci. Ten wiersz odbija się nam czkawką przez prawie dwieście lat, a jakoś nie możemy się zdecydować na wzięcie środka wymiotnego. Owe koszmarne Fackelzugi w miesiącznice katastrofy smoleńskiej, wędrujące namioty „Solidarnych”, to pokłosie tamtych nieszczęśliwych lat i tego, że ówczesną traumę zaborów część społeczeństwa traktuje jako patriotyczny ideał, a przebrzmiałe (choć często mistrzowskie) martyrologiczne wiersze – jako źródło inspiracji w kształtowaniu świadomości narodowej.

Jakiś czas temu byłem parę dni u moich rodziców. W małym miasteczku, w który kiedyś mieszkałem, przechodziłem ulicami. Spotkałem pana X, ojca mojej koleżanki z podstawówki. Zna mnie od smarkacza, mówi mi po imieniu, bardzo sympatyczny starszy pan. Jakoś tak się zdarza w ostatnich latach, że co najmniej raz w roku go spotkam. I wszystko by było dobrze, gdyby… no właśnie. Pan X jest trochę wścibski i wypytuje mnie, gdzie jestem, co robię, gdzie wyjeżdżam. No to mu odpowiadam, różne tam rzeczy. No i pojawia się pytanie: „A jak tam mieszkasz, taki wielkomiastowy się zrobiłeś, co?  Masz mieszkanie własne? Czy może wynajmujesz?” Zagryzam wargi i kłamię: „Tak, wynajmuję”. Kłamię, żeby nie powiedzieć, że mieszkanie, w którym mieszkam, jest własnością mojego partnera. A pan X świdruje dalej: „A może byś sobie jakąś dziewczynę znalazł, co? No przecież już jesteś… duży chłopak”. (Jego córka już urodziła kilkoro dzieci, więc może być wzorem.) Chciał pewnie powiedzieć: „stary kawaler”, ale użył eufemizmu. Żeby ukryć zmieszanie, próbuję się roześmiać i mówię: „A, teraz mam tyle zajęć, i doktorat, i tego…” Pan X uśmiecha się tajemniczo, pozdrawia moich rodziców, podajemy sobie ręce na pożegnanie i odchodzę.

Wracam do rodziców. Jestem trochę podenerwowany. Nie mogę sobie czegoś wybaczyć – jakbym popełnił jakiś wielki błąd życiowy. Mam zaciśnięte ręce. Mówię do sobie przez zęby „Tchórz, tchórz, tchórz…” Tchórz – to ja. Po raz któryś pan X zawraca mi gitarę ożenkiem. Gdybym nie był tchórzem, to bym mu wyłożył wszystko, jak jest naprawdę. Niech wie. Moi rodzice wiedzą o mojej orientacji i już jest spokój. Czego się więc przeląkłem? Przecież mieszkam już w innym miejscu Polski.

Panu X jest potrzebna w domu Matka Polka.  I patriarchalny wzorzec rodziny. Matka Polka ma spełniać funkcje prokreacyjne i być kurą domową. Według wiersza Mickiewicza powinna jeszcze rodzić niewolników i straceńców oraz szlochać i rozpaczać po ich śmierci. Nowoczesna matka budzi często zgorszenie, podobnie jak stara panna czy żyjąca w konkubinacie. Stary kawaler to też niedobre rozwiązanie. A lesbijka czy gej – o, to już zgroza. Ale syn Matki Polki ma mieć ręce skrępowane łańcuchem i z jadowitym gadem dzielić łoże. (To chyba jeszcze gorzej niż z kozą, sodoma i gomora. ) Cóż więc robić? Wyzwolić się od modelu prokreacyjnej Matki Polki – nasi sąsiedzi nie mają przecież wzorca Matki Niemki czy Matki Szwedki i jest im z tym lepiej. I zerwać owe kajdany czasów przegranych powstań i rozpaczy.

Zerwijmy wszystkie kajdany – również te różowe, narzucone przez obowiązujące wzorce teorii queer i tzw. społeczności LGBT(Q). Bądźmy po prostu sobą i w ten sposób będziemy mogli iść w marszach równości i domagać się prawnej legalizacji naszych związków i walki z homofobią.

Graf Cagliostro