środa, 29 czerwca 2011

W sezonie ogórkowym - o odbieraniu dzieci panu T. i bezpłciowym przedszkolu


Świeci słońce, chciałoby się dokądś wybyć. Przyjdzie na to pora niedługo. Tymczasem wszystkie moje sprawy, związane z pewnymi formalnościami, biurokracją i lataniem po różnych miejscach potraktuję jako osobiste i zostawię je dla siebie, bo zresztą nic w nich ciekawego nie ma.

Przeglądam  media. Z jednej strony grzmi Rydzyk, grzmi Terlikowski,  wciąż przerażony, że znowu ktoś mu zabierze dzieci. To już jakaś fobia, ale trudno. Z drugiej Krytyka polityczna, która pisze rzeczy czasem świetne, czasem przeciętne, ale z którą w dużej części się zgadzam (a nie zgadzam się z Terlikowskim). Terlikowski musiał oczywiście ostro zareagować na zbiór felietonów pt. Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu autora podpisującego się Jaś Kapela.

Mała uwaga w kwestii imienia i stylistyki językowej. Któryś z forumowiczów na „Frondzie” retorycznie zapytuje: czego oczekiwać po faceciku z zapadniętą klatą, który nazywa siebie „Jasiem. I otóż to. Tak już jest, proszę państwa. Forma imienia i wszelkie jego diminutiva mają duże znaczenie. Jeśli ktoś podpisuje się Jaś, Wojtuś, Tomuś – to znaczy że jest dzieciuchem i smarkaczem i tak będzie się go traktować. O wiele lepsza jest forma typu Janek, Wojtek, Tomek, odbierana jako towarzyska wersja imienia, forma kumplowska, otwarta, choć raczej nie oficjalna – taką jest pełna forma imienia. O tym również trzeba pamiętać – o języku, stylistyce, o konkretach, jakie chcemy wyrazić. Jeśli chcemy walczyć na słowa z homofobiczną histerią Terlikowskiego, to musimy być traktowani poważnie. Niepoważni z góry skazani są na wyśmianie.
Co do języka – opcja Terlikowskiego ma  jeszcze jedną nową oręż przeciw nam, co może tylko zniechęcić do związków partnerskich i zaostrzyć postawy homofobiczne. Otóż w jednym ze sztokholmskich przedszkoli zdecydowano się wychowywać dzieci, usuwając ze słownika rozróżnienie słów „on” i „ona” i udając, że płeć nie istnieje. Jak czytamy:

 Pierwszy raz przedszkole zdecydowało się na usunięcie słówek oznaczających płci (w Szwecji „han” i „hon”) jednym, neutralnym słowem "hen". Słówko "hen" nie istnieje w słowniku szwedzkim, ale jest czasem używane przez środowiska feministyczne i homoseksualne.

Uważam, że jest to głupie i tylko może nasilić homofobię w Europie – bo pewnie przykład ten będzie jeszcze wiele razy wymieniany jako dowód „homoterroru”. A tak naprawdę to edukacja przeciwdziałająca homofobii nijak się ma do nauczania przedszkolnego, kiedy dzieciaki nie mają zielonego pojęcia choćby jaką będą miały orientację seksualną. Ta edukacja powinna się rozpocząć o wiele później i pedagodzy już chyba wiele razy o tym mówili. Poza tym można się obawiać pewnego wyalienowania (jeśli nie gettoizacji) dzieciaków, które pójdą do szkoły powszechnej z przedszkola, które nie nauczyło ich nawet odróżniania chłopca od dziewczynki.

Tak to jest – niestety, jeśli queerowi oszołomi będą rozpowszechniać swoją obłędną ideologię, to na nas, zwykłych gejów i zwykłe lesbijki spadnie od razu odium „zboków”, „nienormalnych” itp.  Już tak się zresztą stało, inwektywy na forach się posypały. Dlatego odcinam się zdecydowanie od takich działań, o których wiem, że 1) nie przyspieszą przyjęcia ustawy o związkach partnerskich i innych prawnych rozwiązań dla osób homoseksualnych, 2) spowodują wzrost niechęci społeczeństwa, powstawanie nowych stereotypów, a co za tym idzie wzrost homofobii, 3) dadzą oręż czołowym homofobom, którzy będą nam przypisywać ideologię, która nie ma z nami nic wspólnego, 4) spowodują gettoizację osób homoseksualnych od społeczeństwa, czego sobie zdecydowanie nie życzę, bo czuję się integralną częścią społeczeństwa i chcę, żeby ono nas  zaakceptowało (a nie żeby traktowało nas jak dziwolągi [queer] czy coś obcego).

No cóż.... Queer to nie mój cyrk i nie moje małpy, ale niestety bywam z tym kojarzony. Róbmy swoje. Dla poprawienia nastroju posłucham sobie allemandy Valentina Haussmanna.  

wtorek, 14 czerwca 2011

W dzień parady - luźne impresje

Poprzedniego dnia dotarłem do Wawy i zapowiadało się, że będzie zimno i deszczowo, a ja w przyjechałem krótkim rękawku. Ale już w sobotę rano nie było tak źle. Mdławe słonko sączyło się znad dachów kamienic. Tam, gdzie poprzedniego dnia odbywał się miesiącznicowy sabat kaczystów smoleńskich, w sobotę już było spokojnie. Na Krakowskim Przedmieściu odbywał się dzień spółdzielczości i w związku z tym na części ulicy było porozstawianych sporo straganów, gdzie można było kupić np. rękodzieło ludowe, kiełbasy z gospodarstw ekologicznych, kwas chlebowy z Podlasia i ceramikę bolesławiecką. Słowem mydło i powidło.

Musiałem zjeść coś pożywnego przed paradą, a niekoniecznie chciało mi się płacić frycowe na Krakowskiem, więc poszedłem w stronę dworca Śródmieście. Jeszcze rok temu była tam knajpa ze smacznym jedzeniem wietnamskim w przystępnych cenach. Ale teraz patrzę – knajpy nie ma. Czyżby Wietnamczycy uciekli z Warszawy? Dawniej tanich knajp wietnamskich w Wawie była masa i zawsze chodziłem tam na sajgonki z bukietem warzyw albo na cielęcinę w pięciu smakach z grzybami mun. Teraz próżno szukać.

Natomiast warszawskiej żulerii w okolicach dworców Centralnego i Śródmieścia wciąż jest pełno. Spaceruję sobie w tych okolicach, w centrum naszej stolicy, widzę z daleka skrzące się dachy Złotych Tarasów, a tu patrzę – na ławce leży menel, pijany w sztok, jedna noga mu zwisa, w ręku ledwie trzyma ściśniętą puszkę po piwie.

Z tym Dworcem Śródmieście to miałem kiedyś taką przygodę parę lat temu. Jechałem do kolegi do Sulejówka i czekałem na pociąg. Chcąc wyrzucić jakieś śmieci zacząłem gorączkowo szukać kosza na śmieci. No i zauważyłem, że wszystkie kosze usunięto. Podszedłem do jednego z robotników i pytam co się dzieje. Okazało się, że stare kosze (stojące, metalowe) zamieniają na nowe (zawieszane na słupku). Ale po co? Stare były jeszcze funkcjonalne. Pracownik spojrzał na mnie znacząco i powiedział: „Ach… wie pan…  no po prostu oni tu przychodzą i … no, po prostu zwyczajnie paskudzą do tych koszy”.  Zrozumiałem wtedy, że do koszy na słupkach pod przykrywką trudniej będzie się zdefekować menelom. Będą to robili bezpośrednio na peron czy na chodnik. A obok zainstaluje się automat z torebkami do gówien i będzie wszystko w porządku.

Po tych niezbyt miłych wrażeniach poszedłem w podziemia Dworca Centralnego, zaspokoiłem uczucie głodu i ruszyłem z buta na Wiejską. Po dwunastej była dopiero tylko grupa organizacyjna, ale powoli paradowicze zaczęli się schodzić. Było coraz więcej policji. Z drugiej strony zebrała się grupa nacjonalfaszystów.


Parada miała opóźnienie. Trzeba było zresztą zacząć stacjonarnie, bo było parę przemówień, o których zresztą w mediach szybko coś napisano. Ucieszyło mnie, że poseł Kalisz tak angażuje się w ustawę o związkach partnerskich. Trzymam go za słowo.

Dobrym pomysłem było otwarcie Parady hymnem narodowym. My też mamy prawo do bycia Polakami, a więc nie możemy pozwolić, żeby monopol na symbolikę narodową przywłaszczyli sobie nacjonalfaszyści. Tu jest Polska – i mamy do tego prawo. Zresztą ktoś niósł tęczowe hasło Tu jest Polska – i bardzo dobrze.

Na szczęście hasło informujące o tym, że ŻĄDAMY USTAWY O ZWIĄZKACH PARTNERSKICH było najsilniej brzmiącym również na tej paradzie. I tak powinno być. W tym celu przyjechałem na paradę. Były chyba ze trzy wielkie transparenty, na których widniało to hasło. Przyłączyłem się do niesienia jednego z nich.

Zostało puszczone głośne techno, którego nie znoszę, ale trudno – pomyślałem – wytrzymam. Szkoda tylko, że nie kupiłem przedtem stoperów do uszu. Parada ruszyła. Hałas zresztą na początku się przydał bo zagłuszał krzyki ze strony nacjonalfaszystów (NOP, Młodzież Wszechpolska).

Trzymając transparent odczuwałem satysfakcję. Ludzi było dużo, ludzi różnych – ale w końcu walczymy za wspólną sprawę. Chodzi o prawa dla par homo, niedyskryminację, walkę z homofobią. Chodzi też o prawa dla transseksualistów. O walką z mową nienawiści.

Słońce zaczęło świecić mocniej i trochę nawet się opaliłem. Nie było jednak takiego skwaru, jak rok temu. Z platform przemawiali politycy i aktywiści. Przeciwników Parady praktycznie nie było widać. Po drodze widziałem tylko jedno rozbite jajko, incydentów nie było.

Weszliśmy na Marszałkowską. Przemówił jeszcze raz poseł Kalisz, po czym pożegnał się i zszedł z platformy. Ktoś mnie wymienił w trzymaniu transparentu. Zauważyłem parę znajomych twarzy z poprzednich parad, przywitałem się z kilkoma osobami, choć rozmawiać raczej było trudno. Komórka poruszyła się mi w kieszeni. Dostałem SMS od koleżanki ze Szczecina z pozdrowieniami  - zobaczyła mnie pewnie w mediach :-)

Parada docierała do końca. Została puszczona sympatyczna piosenka YMCA, znana jako „hymn gejowski”. Dotarliśmy na plac Bankowy. Jeszcze padło parę przyjemnych podziękowań w ostatnim przemówieniu, trochę oklasków i ludzie zaczęli się rozchodzić. Porozmawiałem z paroma znajomymi, z kimś wymieniłem telefon, z kimś się przywitałem czy pożegnałem.

Po paradzie byłem już trochę zrąbany tym łażeniem od rana, więc poszedłem szukać jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie można by posiedzieć i coś skonsumować. Poszedłem na Stare Miasto, ale tam drożyzna – więc wróciłem w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na Starym Rynku zresztą było niezbyt przyjemnie dla geja, bo jakiś nawiedzony homofob wrzeszczał do przechodniów słowa: „Dziś się ludziom Słowo Boże głosić zabrania, a dewiantom pozwala się na robienie parad”. I dalej w tym stylu. Koło niego stał drugi facet, starszy i rozdawał jakieś ulotki. Prawie nikt na nich nie reagował.

Na Krakowskim Przedmieściu zauważyłem Krystiana Legierskiego wśród znajomych. Podszedłem, przywitałem się, zamieniłem parę słów – i oczywiście doniosłem warszawskiemu radnemu o homofobicznych wariatach na Starym Rynku :-)

Wtedy już na ostro zachciało mi się czegoś do zjedzenia –  na przykład chłodnika litewskiego, a potem kawy mrożonej z trzema gałkami lodów z polewą ajerkoniakową. Zjadłem, posiedziałem. Na wieczór byłem umówiony u mojej koleżanki, której urodziny wraz z jej siostrą mieliśmy świętować. Wszystko się udało. Parada była bez ekscesów. Nie wiem, czy frekwencja nie była poniżej naszych możliwości (według niektórych źródeł – 6000, według innych – 3000), jednak to, co pisze w Wyborczej  red. Piotr Pacewicz, uważam za zbyt malkontenckie, ale też po prostu nieprawdziwe. Na pewno jest lepiej, niż to sądzi redaktor Pacewicz - nie bądźmy takimi smutasami.

niedziela, 5 czerwca 2011

A jednak chyba pojadę na Paradę...

Pisałem już, że odechciało mi się pójścia na Paradę Równości. Rzeczywiście, z pewnych powodów odczuwam jakiś absmak. Organizatorzy Parady mają w głębokim poważaniu walkę o legalizację związków partnerskich, od bezideowości robi się aż mdło. Napisałem już o tym i nie wycofuję się z tego, co napisałem.

Ale chyba będę musiał się wycofać ogólnie z bojkotu i przestać być obrażonym. Tak czy owak muszę jechać w sprawach własnych do Warszawy w czerwcu, więc nie do pomyślenia jest to, żebym był w Warszawie np. w dzień po przejściu Parady. Muszę swój wyjazd skoordynować z Paradą. Nie może być inaczej.

Dlaczego nie może być inaczej? Ano z powodu zwykłej solidarności. Solidarności z gejami i lesbijkami, którzy przyjdą, tak jak ja, walczyć o równe prawa i niedyskryminację, walczyć o legalizację związków partnerskich. Również z solidarności z tymi naszymi kolegami hetero, którzy takich związków partnerskich chcą dla siebie i dlatego będą z nami szli w tej Paradzie. Albo z Solidarności z tymi, którzy widzą, że wolność żadnej jednostki ludzkiej nie może być krępowana, jeśli tylko nie przynosi szkody innym – i dlatego idą na Paradę.

Nasza wolność w postaci jednakowych praw nie przyniesie szkody innym. Po uchwaleniu ustawy o związkach partnerskich czy nawet o małżeństwach jednopłciowych krowy nie przestaną dawać mleka, pomidory nie zrobią się niebieskie, żony w długoletnich małżeństwach nie powiedzą mężom, że są lesbijkami, a mężowie żonom, że są gejami. Wszystko będzie tak jak było do tej pory, tyle że my przestaniemy (przynajmniej częściowo) być ludźmi drugiej kategorii.

W to nie wierzy cały beton homofobicznych fundamentalistów, którzy od razu po rozpoczęciu debaty publicznej na temat związków partnerskich, rozpoczęli w swoich niszowych mediach kampanię nienawiści i obrażania mniejszości seksualnych. W większości są to tzw. „obrońcy rodziny” i fundamentaliści religijny. Z tym, że to jest już religia nie tyle mówiąca o Bogu, co religia majtkowa, gdzie wszystko obraca się wokół seksu. Do tego dochodzi pycha, buta,  chamstwo oraz bycie bardziej papieskim od papieża. 

Takich wrednych artykulików, pełnych homofobicznego jazgotu, przeradzającego się w swoistą histerię, napisano w ostatnim tygodniu sporo. Przoduje w tym „Fronda” Terlikowskiego i parę innych fundamentalistycznych portali. Pełno w nich pogardy dla bliźnich, więc nie można ich raczej nazwać chrześcijańskimi. To – jak powiedziałem – religia polegająca na jakiejś obsesyjnej chęci odgórnego kontrolowania ludzkiej seksualności.

I właśnie takie podłe czasem artykuliki i wpisy z fundamentalistycznych gadzinówek, skłoniły mnie jednak, żeby nie wycofywać się z pojechania na Paradę. Mimo wewnętrznych sporów w środowisku gejowsko-lesbijskim, mimo nieudacznictwa i bezideowości organizatorów – pojadę. Zwłaszcza, że w Warszawie i tak muszę niedługo być. Fundamentaliści, możecie więc być zadowoleni, że integrujecie homo-środowisko. Nas będzie więcej, zresztą sondaże pokazują, że coraz mniej osób uważa, że im przeszkadzamy, albo jesteśmy czymś gorszącym.

Na koniec chciałem przypomnieć słowa abp. Desmonda Tutu: „Gdyby Pan Bóg był homofobem, nie oddawałbym Mu czci”

I ja wielebnego abp. Desmonda Tutu rozumiem doskonale... Bóg nie jest pełen nienawiści. Jest doskonały, w odróżnieniu od ociekających śliną nienawiści wściekłych piesków z Frondy. 

***

A oto pieśń dziękczynna (niem. Nun danket alle Gott) z 1630, sławna do dziś i żywa w kościołach nie tylko luterańskich

Dziękujmy Bogu wraz,
I sercem i ustami,
Bo wielkość Jego spraw
Ujawnia się nad nami.

Oto jak Bach mistrzowsko wykorzystał temat tego popularnego chorału luterańskiego w swojej fantazji organowej:



I to jest piękne. 

środa, 1 czerwca 2011

Kazus posła Węgrzyna

Ostatnio został wyrzucony z PO poseł Robert Węgrzyn. Wykluczono go z partii za głupi sztubacki żart. Zapytany o legalizację związków partnerskich powiedział: „Z gejami to dajmy sobie spokój, ale z lesbijkami, to chętnie bym popatrzył”. Dodał: - „Natura ludzka i człowiek jest tak skonstruowany, że powinien żyć w związku partnerskim zgodnie z naturą właśnie, to jest pogwałcenie praw natury”. Dopytywany o tych, którzy „chcą inaczej”, odparł: „To jest jego problem, ale niech się z tym nie obnosi”...

Wypowiedź niewątpliwie homofobiczna, ale czy nie za dużo było wokół tego wszystkiego zamieszania?  Zwróćmy uwagę, że powtarzano najczęściej pierwszą część jego wypowiedzi „Z gejami to dajmy sobie spokój, ale z lesbijkami, to chętnie bym popatrzył”, niby dowcipną, ale tak naprawdę świadczącą o dojrzałości emocjonalnej posła na poziomie gimnazjalisty, więc raczej zasługującą na zignorowanie niż na uwagę. Natomiast mało zwracało się uwagę na dalszą część wypowiedzi, która była jednak obraźliwa, skoro Węgrzyn mówił w niej o związku jednopłciowym jako o „pogwałceniu praw natury”. No i właśnie: czy byłoby tyle krzyku, gdyby tylko druga (bardziej homofobiczna) część jego wypowiedzi została wypowiedziana publicznie?   

Poseł Węgrzyn jest przykładem osobowości sztubackiej, więc jestem gotów puścić te jego głupoty mimo uszu i  nie mam do niego większych pretensji ani nie podałbym go do sądu. Wręcz przeciwnie, wolałbym, żeby nie wykluczano go z partii, starczy upomnienie. Zresztą sam nie pierwszy raz się skompromitował. Ale teraz poseł Węgrzyn stał się męczennikiem heteronormy, doświadczonym przez spisek nienormalnego, wszechobecnego homolobby. 

Czy to jest dobrze dla nas? Myślę, że nie. Potępianie homofobii posła Węgrzyna to zamachiwanie się z maczugą na muchę. Tymczasem naprawdę homofobiczne wypowiedzi posłów takich jak Gowin czy Niesiołowski przechodzą gdzieś bokiem, mimo uszu. Ich się toleruje, natomiast po szczeniacku szczerą  wypowiedź kogoś, kto przyznaje się, że  podnieca go bardziej patrzenie na lesbijki niż na gejów – uznaje się za kamień obrazy. 

Teraz po tym wszystkim poseł Węgrzyn może on stać się naprawdę ostrym homofobem, podczas gdy dotychczas był tylko takim sobie lekko homofobicznym dowcipnisiem. Lepiej nie zajmujmy się polowaniem na muchy, bo to może być niebezpieczne i niezdrowe, a tylko zajmuje niepotrzebnie energię przydatną do walki z homofobią, której czasem nawet nie zauważamy, a która jest o wiele bardziej niebezpieczna niż kompromitująca wypowiedź posła-żartownisia. 

Graf Cagliostro