wtorek, 14 czerwca 2011

W dzień parady - luźne impresje

Poprzedniego dnia dotarłem do Wawy i zapowiadało się, że będzie zimno i deszczowo, a ja w przyjechałem krótkim rękawku. Ale już w sobotę rano nie było tak źle. Mdławe słonko sączyło się znad dachów kamienic. Tam, gdzie poprzedniego dnia odbywał się miesiącznicowy sabat kaczystów smoleńskich, w sobotę już było spokojnie. Na Krakowskim Przedmieściu odbywał się dzień spółdzielczości i w związku z tym na części ulicy było porozstawianych sporo straganów, gdzie można było kupić np. rękodzieło ludowe, kiełbasy z gospodarstw ekologicznych, kwas chlebowy z Podlasia i ceramikę bolesławiecką. Słowem mydło i powidło.

Musiałem zjeść coś pożywnego przed paradą, a niekoniecznie chciało mi się płacić frycowe na Krakowskiem, więc poszedłem w stronę dworca Śródmieście. Jeszcze rok temu była tam knajpa ze smacznym jedzeniem wietnamskim w przystępnych cenach. Ale teraz patrzę – knajpy nie ma. Czyżby Wietnamczycy uciekli z Warszawy? Dawniej tanich knajp wietnamskich w Wawie była masa i zawsze chodziłem tam na sajgonki z bukietem warzyw albo na cielęcinę w pięciu smakach z grzybami mun. Teraz próżno szukać.

Natomiast warszawskiej żulerii w okolicach dworców Centralnego i Śródmieścia wciąż jest pełno. Spaceruję sobie w tych okolicach, w centrum naszej stolicy, widzę z daleka skrzące się dachy Złotych Tarasów, a tu patrzę – na ławce leży menel, pijany w sztok, jedna noga mu zwisa, w ręku ledwie trzyma ściśniętą puszkę po piwie.

Z tym Dworcem Śródmieście to miałem kiedyś taką przygodę parę lat temu. Jechałem do kolegi do Sulejówka i czekałem na pociąg. Chcąc wyrzucić jakieś śmieci zacząłem gorączkowo szukać kosza na śmieci. No i zauważyłem, że wszystkie kosze usunięto. Podszedłem do jednego z robotników i pytam co się dzieje. Okazało się, że stare kosze (stojące, metalowe) zamieniają na nowe (zawieszane na słupku). Ale po co? Stare były jeszcze funkcjonalne. Pracownik spojrzał na mnie znacząco i powiedział: „Ach… wie pan…  no po prostu oni tu przychodzą i … no, po prostu zwyczajnie paskudzą do tych koszy”.  Zrozumiałem wtedy, że do koszy na słupkach pod przykrywką trudniej będzie się zdefekować menelom. Będą to robili bezpośrednio na peron czy na chodnik. A obok zainstaluje się automat z torebkami do gówien i będzie wszystko w porządku.

Po tych niezbyt miłych wrażeniach poszedłem w podziemia Dworca Centralnego, zaspokoiłem uczucie głodu i ruszyłem z buta na Wiejską. Po dwunastej była dopiero tylko grupa organizacyjna, ale powoli paradowicze zaczęli się schodzić. Było coraz więcej policji. Z drugiej strony zebrała się grupa nacjonalfaszystów.


Parada miała opóźnienie. Trzeba było zresztą zacząć stacjonarnie, bo było parę przemówień, o których zresztą w mediach szybko coś napisano. Ucieszyło mnie, że poseł Kalisz tak angażuje się w ustawę o związkach partnerskich. Trzymam go za słowo.

Dobrym pomysłem było otwarcie Parady hymnem narodowym. My też mamy prawo do bycia Polakami, a więc nie możemy pozwolić, żeby monopol na symbolikę narodową przywłaszczyli sobie nacjonalfaszyści. Tu jest Polska – i mamy do tego prawo. Zresztą ktoś niósł tęczowe hasło Tu jest Polska – i bardzo dobrze.

Na szczęście hasło informujące o tym, że ŻĄDAMY USTAWY O ZWIĄZKACH PARTNERSKICH było najsilniej brzmiącym również na tej paradzie. I tak powinno być. W tym celu przyjechałem na paradę. Były chyba ze trzy wielkie transparenty, na których widniało to hasło. Przyłączyłem się do niesienia jednego z nich.

Zostało puszczone głośne techno, którego nie znoszę, ale trudno – pomyślałem – wytrzymam. Szkoda tylko, że nie kupiłem przedtem stoperów do uszu. Parada ruszyła. Hałas zresztą na początku się przydał bo zagłuszał krzyki ze strony nacjonalfaszystów (NOP, Młodzież Wszechpolska).

Trzymając transparent odczuwałem satysfakcję. Ludzi było dużo, ludzi różnych – ale w końcu walczymy za wspólną sprawę. Chodzi o prawa dla par homo, niedyskryminację, walkę z homofobią. Chodzi też o prawa dla transseksualistów. O walką z mową nienawiści.

Słońce zaczęło świecić mocniej i trochę nawet się opaliłem. Nie było jednak takiego skwaru, jak rok temu. Z platform przemawiali politycy i aktywiści. Przeciwników Parady praktycznie nie było widać. Po drodze widziałem tylko jedno rozbite jajko, incydentów nie było.

Weszliśmy na Marszałkowską. Przemówił jeszcze raz poseł Kalisz, po czym pożegnał się i zszedł z platformy. Ktoś mnie wymienił w trzymaniu transparentu. Zauważyłem parę znajomych twarzy z poprzednich parad, przywitałem się z kilkoma osobami, choć rozmawiać raczej było trudno. Komórka poruszyła się mi w kieszeni. Dostałem SMS od koleżanki ze Szczecina z pozdrowieniami  - zobaczyła mnie pewnie w mediach :-)

Parada docierała do końca. Została puszczona sympatyczna piosenka YMCA, znana jako „hymn gejowski”. Dotarliśmy na plac Bankowy. Jeszcze padło parę przyjemnych podziękowań w ostatnim przemówieniu, trochę oklasków i ludzie zaczęli się rozchodzić. Porozmawiałem z paroma znajomymi, z kimś wymieniłem telefon, z kimś się przywitałem czy pożegnałem.

Po paradzie byłem już trochę zrąbany tym łażeniem od rana, więc poszedłem szukać jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie można by posiedzieć i coś skonsumować. Poszedłem na Stare Miasto, ale tam drożyzna – więc wróciłem w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Na Starym Rynku zresztą było niezbyt przyjemnie dla geja, bo jakiś nawiedzony homofob wrzeszczał do przechodniów słowa: „Dziś się ludziom Słowo Boże głosić zabrania, a dewiantom pozwala się na robienie parad”. I dalej w tym stylu. Koło niego stał drugi facet, starszy i rozdawał jakieś ulotki. Prawie nikt na nich nie reagował.

Na Krakowskim Przedmieściu zauważyłem Krystiana Legierskiego wśród znajomych. Podszedłem, przywitałem się, zamieniłem parę słów – i oczywiście doniosłem warszawskiemu radnemu o homofobicznych wariatach na Starym Rynku :-)

Wtedy już na ostro zachciało mi się czegoś do zjedzenia –  na przykład chłodnika litewskiego, a potem kawy mrożonej z trzema gałkami lodów z polewą ajerkoniakową. Zjadłem, posiedziałem. Na wieczór byłem umówiony u mojej koleżanki, której urodziny wraz z jej siostrą mieliśmy świętować. Wszystko się udało. Parada była bez ekscesów. Nie wiem, czy frekwencja nie była poniżej naszych możliwości (według niektórych źródeł – 6000, według innych – 3000), jednak to, co pisze w Wyborczej  red. Piotr Pacewicz, uważam za zbyt malkontenckie, ale też po prostu nieprawdziwe. Na pewno jest lepiej, niż to sądzi redaktor Pacewicz - nie bądźmy takimi smutasami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz