poniedziałek, 30 maja 2011

Bzdety pana Kalety

O ostatnich homofobicznych zajściach w Senacie pisano już wiele razy, więc nie będę tego powtarzał. Jednak zainspirowała mnie dzisiejsza rozmowa z senatorem Piotrem Kaletą (PiS) na TOK FM (Komentarze radia TOK FM).


To chodzi o tego pana, co wprowadził homofobiczną poprawkę do ustawy, zastrzegającą, że rodzinnego domu dziecka nie może być osoba orientacji homoseksualnej. Niby nic szczególnego, bo cała rozmowa niezbyt ciekawa, tak naprawdę powiedział to, co można było się po nim spodziewać. Mówił bzdury, chociaż nie po chamsku, starał się też udawać uprzejme zrozumienie sprawy, ale to raczej było wkurzające i żenujące. Mimo wszystko, znalazły się w tym nijakim przelewaniu wody takie kwiatki, które wytypowałem jako nominacje do comiesięcznego Złotego (a może i Kryształowego) Pisuaru.


Rodzina, to związek kobiety i mężczyzny. Tak ma być i tak pozostanie.

Rodzina jest tym miejscem, które najlepiej wyszło ludzkości. Ludzkości nic lepiej nie wyszło.

No tak – rzeczywiście ludzkości nic lepiej nie wyszło. Tylko że wielu zwierzakom też to wyszło. Są zwierzaki, które tworzą trwałe związki i opiekują się dziećmi. Np. bociany w gnieździe, które wychowują młode bocianiątka. Dużo przykładów można by dawać – może być rodzina foczek, rodzina pingwinów (ta nawet z tego co wiem czasem bywa homoseksualna). Rodzina australopiteków, pitekantropów czy neandertalczyków – też istniała. Czyżby NIC LEPIEJ ludzkości od tej pory nie wyszło? Czy dzieła geniuszu ludzkiego, osiągnięcia nauki, czy wreszcie społeczeństwo obywatelskie, którego nie mieli neandertalczycy i inne małpoludy – czy to wszystko jest zerem w porównaniu z RODZINĄ? Nie chcę tu deprecjonować wielkie roli rodziny, wysiłku rodziców, ich miłości, ale stawianie rodziny na piedestale, więcej: czynienie sobie z niej bałwana, jest czymś głęboko nieetycznym. Są rodziny wspaniałe, ale jest też mnóstwo rodzin patologicznych, rodzin, gdzie dokonuje się molestowanie, gwałt, przemoc. Po prostu idiotyczne jest, żeby WSZYSTKIE rodziny uznać z góry za rodziny idealne, jak to czyni wielu zwolenników i członków PiS-u. A pana Kaletę zachęciłbym o spytanie co sądzą na temat rodziny takie osoby jak Natascha Kampusch czy dzieci Josepha Fritzla.

I dalej: Jak będzie realizowana ustawa – spytał redaktor senatora Kaletę.

Możemy przewidzieć, że osoby homoseksualne niekoniecznie będą chciały być transparentne. Ale jeśli wójt / burmistrz / prezydent taka osobę będzie chciał zatrudnić, to musi pojawić się określona formuła, że: świadomy odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych oświadczeń itd. Ja sobie zdaję sprawę, że te osoby mogą nie powiedzieć prawdy. Ale nastąpi pewna weryfikacja, ponieważ dziecko idzie do szkoły, jest wśród swoich rówieśników. Jeśli nastąpi taki sygnał, chociażby właśnie ze szkoły, że dzieje się coś nie tak, co mogłoby budzić wątpliwości, to wtedy wójt/ prezydent/ burmistrz ma mechanizmy do tego, żeby to sprawdzić.

No i co wtedy? Pletyzmograf prąciowy? A jak ktoś powie, że nie jest orientacji homoseksualnej, tylko biseksualnej, to co wtedy?  O orientacji biseksualnej nie ma w ustawie ani w poprawkach do niej.

I jaka to weryfikacja wśród rówieśników? Kolega ze szkoły doniesie na Jasia do burmistrza, że jego mamusia jest lesbą albo że tatuś jest pedałem?  I nastąpi doniesienie do prokuratury? A wydawało mi się, że każdy ma prawo do nieujawniania spraw intymnych, takich jak choćby orientacja seksualna. Zresztą zwykle słychać pohukiwanie prawicowców typu „A co wy tak się obnosicie ze swoją orientacją”. Aż tu nagle okazuje się, że oni chcą wiedzieć, kto jest tej „złej” orientacji. Przepaski z różowymi trójkątami, noszone obowiązkowo w strefie publicznej rozwiązałyby tę sprawę. Czy nad tym też będziecie głosować?

Nie damy się. Liberalnemu Kalwinowi proponuję wypowiedź p. Kalety na nominację do Złotego PiSuaru. Pozdrowienia od Liberalnego Luteranina.

niedziela, 29 maja 2011

Contra spem spero - klarnecista przeciw homofobii

Widziałem ostatnio fotorelacje z krakowskiego Marszu Równości. Demonstranci przeszli przez miasto z naszymi postulatami. Nacjonalfaszyści zademonstrowali swoją nienawiść. Marsz był ochraniany przez policję. Pomimo to kogoś z organizatorów Marszu pobito już po zakończeniu całej imprezy. Smutne.
Ktoś powie – no tak, ale u nas zawsze była taka homofobia, co robić... No właśnie – jak z tą naszą homofobią w naszym polskim piekiełku? Zmieniło się coś czy nie? Coś zauważam jednak, że się zmieniło. Jeśli co roku w Marszach i Paradach Równości spotykam coraz więcej moich heteroseksualnych przyjaciół, znajomych i nieznajomych – to świadczy o tym, że kwestia niedyskryminacji ludzi z powodu ich orientacji porusza także tę część społeczeństwa, która ma orientację standardową. Jeśli widać, że do Marszu dołącza np. małżeństwo z małym dzieckiem, to robi się  naprawdę miło. Dziesięć lat temu tak dobrze nie było, choć możemy mówić, że do społeczeństw zachodnich nam dużo brakuje. Cieszy jednak, że po naszej stronie są ludzie, reprezentujący bardzo różne grupy społeczne.
A ci, którzy są w kontrmanifestacji? Kim są? Na szczęście to nie żaden przekrój społeczeństwa. To homofobi ze środowisk kibolsko-skinolskich robiący się na pseudopatriotów. Przeciętny przechodzień hetero czasem coś fuknie, czasem się uśmiechnie, czasem przejdzie obojętnie – ale zwykle nie ma tej chorobliwej  nienawiści, która jest odczuwalna w grupach nacjonalfaszystów czy ekstremistów religijnych. Taka nienawiść tkwi jeszcze w dużej części „zwykłego” społeczeństwa w krajach na wschód od Polski. Oto zobaczcie, jak wyglądała próba zorganizowania parady gejowsko-lesbijskiej w Moskwie. Skończyła się spacyfikowaniem niewielkiej grupy demonstrantów.

Nie można o to winie samej policji – gdyby nie histeryczna nienawiść ze strony wielu grup społecznych, władze i policja raczej by nie przeszkodziły (zezwolenie mera Moskwy początkowo było, ale zostało cofnięte z uwagi na protesty społeczne i protesty ze strony Cerkwi Prawosławnej). Rozmawiałem w zeszłym roku przed EuroPride z paroma Rosjanami, który przyjechali u nas poparadować jak do kraju nowoczesnego i tolerancyjnego. U nas z nami rozmawiają politycy, prowadzi się debatę publiczną, projektuje się ustawę o związkach partnerskich (nawet jeśli jest nie jest dla nas korzystna a poza tym i tak nie przejdzie w tej kadencji).  U nich po prostu mniejszości seksualne się bije i wyzywa, a nikt nie traktuje „dewiantów”  poważnie i nie chce z nimi rozmawiać. Dlatego właśnie z gejami i lesbijkami z Rosji, Ukrainy, Białorusi, ale też z Litwy, Łotwy, Bułgarii, Rumunii, Serbii itd. – więc z krajów, gdzie poziom homofobii jest jeszcze wyższy niż u nas – powinniśmy szczególnie trzymać sztamę.


Smutne to i ponure, co stało się wczoraj w Moskwie. Ale historia nie zacznie się kręcić wstecz z powodu żądań homofobów. Będzie trudno, ale zawsze do przodu.

A przecież Rosja ma takie tradycje kultury gejowskiej, że tylko mogłaby się tym poszczycić. Nie będę tu robił wykładu ani antologii, ale jedna perełka z poezji rosyjskiego Srebrnego Wieku by się przydała. Oczywiście, jeśli mówić o poezji gejowskiej w Rosji na przełomie XIX i XX wieku, to na pierwszym miejscu trzeba wymienić Michaiła Kuzmina (1872 – 1936). W jego zbiorku Занавешенные картинки (wydany w 1920 w Amsterdamie – no tak, w Rosji to by nie przeszło, nawet ze względu na lubieżne ilustracje – zob. w podanym linku rosyjskim, tam są!) znalazłem uroczy wierszyk pt. Klarnecista i postanowiłem go poetycko przetłumaczyć:

Oryginał:
КЛАРНЕТИСТ
(Романс.)
Я возьму почтовый лист,
Напишу письмо с ответом:
"Кларнетист мой, Кларнетист,
Приходи ко мне с кларнетом.
Чернобров ты и румян,
С поволокой томной око,
И когда не очень пьян,
Разговорчив, как сорока,
Никого я не впущу.
Мой веселый, милый кролик.
Занавесочку спущу.
Передвину к печке столик.
 
 
Упоительный момент!
Не обмолвлюсь словом грубым
Мил мне очень инструмент
С замечательным раструбом!
За кларнетом я слежу,
Чтобы слиться в каватине
И рукою провожу
По открытой окарине.
 
1918.




 Przekład na język polski / Перевод на польский язык:


KLARNECISTA
Romans

Wezmę dziś papieru listek
I odpowiem Klarneciście:
Klarnecisto, przychodź do mnie
Z twym klarnetem, Klarnecisto.
Czarnobrewy i rumiany
Okiem wodzisz powłóczyście
Gdy nie jesteś zbyt pijany
To jak sroczka rozgadany,
Ja nikogo tu nie wpuszczę.
Mój wesoły, mój króliczek…
Tylko zasłonkę opuszczę
I przesunę tam stoliczek.

O, upojny jest ten moment!
Brzydkiego słowa nie wtrącam,
Miły jest mi ten instrument
Z czarką tak zachwycającą!
Śledzę więc za tym klarnetem
By się złączyć w kawatinie
I przesuwam wolno dłonie
Po odkrytej okarynie.

***

środa, 25 maja 2011

LGBT +Queer = Sojusz Robotniczo-Chłopski? (1)

Mówię zawsze, że nie lubię określenia LGBT i nigdy się tak określam. Jestem gejem – mężczyzną o orientacji homoseksualnej. Zdaję sobie coraz bardziej sprawę, że to środowisko złożone z kilku grup, których prawie nic nie łączy prócz wspólnych wrogów (skinoli, neonazistów z NOP, Rydzyka, Terlikowskiego i in.). Gejów i lesbijki łączy może jeszcze jakaś wewnętrzna solidarność. Biseksualiści stoją raczej na uboczu i małym stopniu biorą udział w życiu gejowsko-lesbijskim. W przypadku facetów bi to zazwyczaj ludzie albo żonaci, albo żyjący w trójkątach, którym mało zależy na legalizacji związków partnerskich. Poza tym z gejami rzadko tworzą dłuższe emocjonalne związki – wiele ogłoszeń gejów, którzy szukają partnera kończy się zdaniem: „Biseksi – proszę nie pisać”. Wiadomo, jeden gej raczej wybaczy drugiemu skok do łóżka z innym facetem, ale wybaczyć skok do łóżka z kobietą jest o wiele trudniej.

Transseksualni – to mała grupa osób, które mają zespół dezaprobaty płci. Wspieramy ich, uważamy, że mają prawo do refundacji korekty płci, do pomocy w swoich kłopotach. Zresztą nie wiem, dlaczego heteroseksualna większość miałaby tych dążeń nie wspierać.

Widzimy więc, że LGBT, to raczej słabo zintegrowana grupa. Można by tu jeszcze dodać przyjazne mniejszościom osoby hetero, osoby żyjące w konkubinacie itp. Tymczasem  pozostała jeszcze jedna kategoria – queer, i ją nam próbuje się wcisnąc.  Queer znaczy z ang. tyle, co ‘dziwaczny’. Powstała cała filozofia queer i nawet teoria literatury queer.  Wszystko to narosło wokół badań na temat gender (płci kulturowej, przeciwstawionej płci biologicznej). Queer to teoria inności i dezakceptacji dla heteronormatywnego społeczeństwa.

Wszystko byłoby bardzo fajnie, ale… Po lekturze paru artykułów i fragmentów pewnej książki stwierdziłem, że queer jako teoria jest konglomeratem rzeczy wartościowych i bezwartościowych. Mieszaniną interesujących spostrzeżeń i bredni. Teoria queer jest niby tylko teorią, więc nie ma obowiązku, żeby w nią wierzyć, albo traktować ją jako dogmat.

W ramach teorii gender/queer pozostaję esencjalistą i sceptykiem.  Nie jestem entuzjastą tych kierunków, ale nie twierdzę, że wszystko tam jest do bani. Twierdzę, że są to (zarówno gender, jak i queer) teorie wewnętrznie sprzeczne i po części zakłamane. Są jak mityczny wąż uroboros, który pożera własny ogon. W swoim dyskursie podważają to, co same ustanowiły (np. samo istnienie tożsamości płciowej), a także to, co w sposób oczywisty nie da się podważyć. Esencjalistyczna postawa w gender/queer zakłada istnienie płci kulturowej (gender), która obecnie pełni bardzo istotną funkcję, lecz płeć biologiczna jest pierwotna. Natomiast obecnie teoria queer stworzyła stanowisko odwrotne – za pierwotną należy uznać płeć kulturową. A płeć biologiczną trzeba zanegować. A więc najlepiej dla idei „zanegować” istnienie własnych genitaliów (które tak czy owak są potwierdzeniem płci biologicznej), a już koniecznie zanegować wpływ hormonów płciowych na rozwój psychiki. A że fakty są inne – tym gorzej dla faktów.

Takie zabawne (albo głupawe) smaczki można wyczytać w książkach/ artykułach o teoriach gender i queer. Teraz tylko mogę się zastanowić  nad tym, czy mnie oraz wielu innym gejom te teorie są do czegokolwiek potrzebne. Zdaje mi się, że jak rybie rower. Ta cała queerowa nadbudowa nam już cholernie ciąży. Stała się ideologią, którą jako osoby homoseksualne musimy wyznawać, albo cicho siedzieć. Połączenie tej ideologii z interesami osób homoseksualnych uważam za jeszcze większą  bzdurę  niż sławetny sojusz robotniczo-chłopski w klasyce marksizmu-leninizmu. A taka ideologizacja tożsamości płciowej już mi zdecydowanie nie odpowiada.

Graf Cagliostro

piątek, 20 maja 2011

Dlaczego zbojkotuję Paradę Równości

To słowo nie może mi wciąż przejść przez gardło – ale w tym roku najprawdopodobniej zbojkotuję Paradę Równości. Nie pójdę, choć chciałbym pójść, ale żałuję, że nie pójdę. Z drugiej strony uważam za świetną argumentację tekst na Blogu Wielobranżowym, tłumaczący dlaczego należy pójść na Paradę mimo niezgody na pewne zachowania jej organizatorów. Gdybym mieszkał w Warszawie pewnie bym posłuchał tych argumentów. Czyżby przeważyło kilka godzin podróży i nocleg, więc rzeczy, które nie były dotychczas problemem przy moich paradowych wojażach? To też istotne, ale najważniejsze było co innego. Zacząłem śledzić homicze portale, aby się dowiedzieć więcej o tegorocznej Paradzie.

Najpierw rzucił mi się w oczy plakat:

Słusznie napisał po tym Wojtek Szot, że jest to szmira roku. Poza tym rozpowszechnia stereotypy i dlatego między innymi jesteśmy postrzegani jako „przegięci”. Tymczasem ta Parada miała być nie tylko zabawą w stylu juwenaliów, ale przede wszystkim walką o nasze prawa. O prawa do legalizacji związków, o godność osobistą – sprawy takie jak odwiedziny partnera/-rki w szpitalu, spadek, wspólne opodatkowanie itd. O edukację społeczeństwa i zapobieganie homofobii. O niestosowanie mowy nienawiści. To są nasze najważniejsze postulaty i cele.

Tegoroczna Parada okazuje się być paradą bez celu. Homofobi mogą się z tego powodu cieszyć, my powinniśmy się raczej martwić. Parada nie stawia sobie nawet jako głównego celu legalizacji związków partnerskich – cyt. W samym nawet Komitecie Organizacyjnym są osoby, które związkom są przeciwne.

No nie… To kto tę Paradę organizuje, do licha? Zacząłem drążyć dalej – i trochę znalazłem. Nie, nie znalazłem kozła ofiarnego, bo wiele osób niekompetentnych za klęskę tegorocznej Parady odpowiada. Znalazłem natomiast wypowiedzi rzecznika Parady, Mariusza Drozdowskiego, znanego pod ksywą Jej Perfekcyjność.  Sam Drozdowski pisze:

Działacze gejowsko-lesbijscy (czy też raczej dla ścisłości: działacze gejowscy i działaczki lesbijskie) są w zdecydowanej większości zwolennikami i zwolenniczkami ustanowienia w Polsce rejestrowanych związków jednopłciowych. Sami geje i lesbijki też raczej ten pomysł popierają.

a zaraz potem dodaje:


Rozluźnianie się normy sakralizowanego przez chrześcijaństwo związku kobiety i mężczyzny doprowadziło do tego, że można dziś żyć ze sobą w związku niemałżeńskim a państwa świeckie pozwalają na rozwody i ponowne wchodzenie w związek damsko-męski przed odpowiednim urzędnikiem. Wydaje się to banalną oczywistością, ale jest jednak osiągnięciem wielu setek lat walki z tradycją i normą.
Właśnie w imię walki z tradycją i normą  jestem przeciwna rejestrowanym związkom homoseksualnym.

Trochę to brzmi jak argumentacja LPR-u, Frondy czy innych ultrasów: Po co wam, pedałom i lesbom związki partnerskie, skoro wam i tak państwo pozwala mieszkać ze sobą.  Zresztą wy i tak śpicie z innym każdej nocy…

I dalej:

jeśli pozwala się im, to czemu nie ludziom w związkach wieloosobowych?
Tak, jestem przeciwnikiem rejestrowanych związków partnerskich osób tej samej płci. Jestem jeszcze większym przeciwnikiem małżeństw homoseksualnych. Jestem za wypracowaniem nowego modelu relacji osób homo. Nie koniecznie dwuosobowego, nie koniecznie „aż nas śmierć nie opuści” i nie koniecznie zajmującego się „produkowaniem” nowych obywateli. Jestem przeciwniczką dopasowywania się osób homo do istniejących norm heteroseksualnych. Jestem zwolennikiem wolności obywateli i zostawienia im prawa do decydowania o tym z kim chcą kiedy sypiać i z kim chcą w jaki sposób dzielić mieszkanie i konto bankowe.

A ja powiem tak: walczący ze wszystkim Drozdowski pogubił się tu w swoim walczeniu. Prawo i wolność do tego, z kim kto chce sypiać wszyscy mamy, a niezbędne ograniczenia dotyczą przypadków szczególnych, których chyba nikt nie kwestionuje. Darkroomy i agencje są otwarte, anonse są dostępne – słowem, róbta co chceta. Życie w trójkącie czy czworokącie nie jest karalne. To już jest i o to nie trzeba walczyć. Walczyć trzeba o to, żebyśmy mieli zapewnione w związkach te prawa, które mają pary hetero. Ci, którzy chcą taki związek zawrzeć, nie będą pytali o zgodę Drozdowskiego, podobnie jak nie będą pytali Rydzyka.

Podsumowując ten stek bzdur: Drozdowski nie zważa na to, że geje i lesbijki w ogromnej większości popierają związki partnerskie i, jak widać w krajach, które takie rozwiązanie wprowadziły, wiele par jednopłciowych z nich już skorzystało. Drozdowski zachowuje się jak rozkapryszona królewna i, co więcej, stwierdza, że skoro jemu owe związki są niepotrzebne (bo chce sobie powalczyć z tradycją), to geje i lesbijki powinni się do niego dostosować. Taka osoba jako rzecznik Parady jest wysoce szkodliwa dla całego środowiska gejów i lesbijek. Rzecznik Parady Równości, który nie rozumie, ani że mnóstwo par jednopłciowych chce legalizacji związków, choćby dlatego, że legalizacja zmniejszy naszą dyskryminację prawną, ani że wiele par zawarłoby takie związki, niezależnie od tego czy Drozdowskiemu się tego chce czy nie.

Parada pod dyrekcją Drozdowskiego zmierza ku katastrofie. Cytowane jego wypowiedzi wskazują, że to osoba niekompetentna, niepatrząca dalej niż czubek swojego nosa. Mam wrażenie, że jeżeli pozostanie rzecznikiem w następnych latach, to nie tylko będzie kwestionować nasze żądania związków partnerskich, ale boję się, że swój styl bycia uczyni modelowym i „obowiązującym” dla gejów i lesbijek. Jest osobą kabaretową – to widzimy i to nie jest nic uwłaczającego (zresztą sam jestem miłośnikiem wielu kabaretów). Lecz permanentna kabaretowość staje się uciążliwa – musi istnieć sfera codzienności, która byłaby w miarę poważna. Jeśli ktoś chce, by go uważano za osobę wiarygodną, musi zrezygnować z wygłupów. I naprawdę nie chodzi mi o narzucanie Drozdowskiemu jakiejś tożsamości. Jeśli jest transseksualny – może skorygować płeć, jeśli chce pozostać facetem przebierającym się czasem za kobietę – to ma taką możliwość, choćby jako drag queen. To mnie ani ziębi, ani parzy. Chodzi mi o to, że jego osiągnięcia pozostają na poziomie żałosnych wygłupów typu Różowe Saneczki i Dzień Paris Hilton. Słaby teatrzyk uliczny i nic więcej – można się zaśmiać, jeśli nic śmieszniejszego nie ma. Ale kłopot w tym, że na tym samym miernym poziomie teraz się szykuje Parada Równości Drozdowskiego. Bo ani to Jej, ani Perfekcyjność. Parada teraz jest cyrkiem, a my idąc w takiej paradzie jesteśmy postrzegani jako „różowa banda zboczeńców z piórami w dupie”, ewentualnie po prostu jako grupa ludzi śmiesznych. Parada powinna być wesoła, ale też powinna mieć element poważny, jeśli chcemy być traktowani poważnie. Nie może wszystko stanąć na zawsze na głowie. Bachtinowska karnawalizacja rzeczywistości nie może trwać wiecznie, bo karnawał się kończy i zaczyna się post.

Napisałem ostro. Wiem, że są osoby myślące tak jak ja i wiem, że są tacy, którzy gotowi są nazwać mnie homofobem. To brzmi jak groteska, kiedy geja/lesbijkę nazywa się homofobem/ -fobką, ale tak bywa. Ostatnio na gaylife  chciano niemalże ukamienować Gosię z blogu trzyczęściowy garnitur, która ośmieliła się skrytykować rzecznika Parady. Jednak wiele osób poparło tę ostrą zresztą krytykę. Sam myślałem z początku, że trochę zbyt ostrą (niegrzeczną, och!), ale gdy doszedłem do źródeł i przeczytałem parę rzeczy, stwierdzam: podpisuję się obiema rękami pod opinią Gosi. Zresztą jak pod większością wypowiedzi Ewy i Gosi. Dziewczyny, jesteście wspaniałe. Tak trzymać.

Wszystkim, którzy idą na Paradę, życzę dobrej pogody i powodzenia (mimo wszystko!). Sam poczekam, aż Paradę/ Marsz Równości będzie organizował ktoś odpowiedzialniejszy. Może akcja Miłość nie wyklucza? Potrzebny jest przecież ktoś, kto reprezentuje NASZE interesy i działa dla NASZEJ sprawy.


A teraz posłucham sobie Mahlera (wczoraj minęła 100. rocznica śmierci) z Des Knaben Wundenhorn.

Ich muß marschieren bis dem Tod…

Graf Cagliostro

piątek, 13 maja 2011

Tego nie lubię!

Czasem wracam myślą do absurdalnych lat osiemdziesiątych, mojego dzieciństwa i szkolniactwa, aby zaśmiać się z rzeczywistości, która już odeszła, a która była w dużej części ponura, ale często też zabawna. Pamiętam, że w szkole uczyliśmy się wierszy na pamięć – bardzo dobrze, jeśli to były wiersze wartościowe, ale bywały i utwory grafomańskie. Częściowo i one pozostały w pamięci. Pomnę jeden taki wierszyk, przynajmniej część została mi w głowie, to „coś tam” w nawiasach to słowa, które zapomniałem:

Pan Adam Mickiewicz
W (coś tam) białej szubie
Powiedział (coś tam) głośno:
„Tego nie lubię”
I wypędził synogarlice
Za okiennice.
I gołębie przywołał.
A każdy z nich (coś tam)
Piękniejszy od anioła.

Moja mama jak zobaczyła, że jej synek ma się tego uczyć na pamięć, złapała się za głowę i jęknęła: „Czego was tam uczą! Przecież to grafomania!” Ale cóż trzeba było się uczyć, ku chwale Adama Mickiewicza. Ale mnie nie trzeba było do Mickiewicza przekonywać, skoro jego dzieła wszystkie stały już w mojej biblioteczce, a mama czytała mi fragmenty z Pana Tadeusza, jeszcze jak byłem zupełnym smarkaczem. 

Co do Mickiewicza: uważam, że był poetą znakomitym. Zachwycałem się Panem Tadeuszem, wzruszam się nim do dziś. To nie znaczy jednak, że Mickiewicz we wszystkim jest poetą zawsze aktualnym. Odwoływanie się w XXI wieku na serio do martyrologicznego patriotyzmu w stylu Mickiewicza uważam za głupie, obłąkańcze i szkodliwe dla Polski. A niektóre opcje polityczne robią wszystko, żeby zwłaszcza te tragiczne i pesymistyczne wiersze Mickiewicza zaangażować politycznie (doprowadzić ciemny lud do żałoby, szlochania,  depresji – wtedy jest lepszy „rząd dusz”) .  Aż włos mi się zjeżył na głowie, gdy natrafiłem na stronie „Radyja Wszechmoherowego” na patetyczny artykulik przedrukowany z „Ichniego Dziennika”, zaczynający się słowami: „26 listopada wspominamy śmierć Adama Mickiewicza, ale nie po to, aby się wzruszać, ale by czerpać z jego życia inspirację do czynu. Tak odczytywały naszego Wieszcza nie tylko kolejne pokolenia polskich patriotów, ale także naszych wrogów”. 

Co? Nasi wrogowie czerpali inspirację do czynu z Mickiewicza? Gdyby tak było, to by się pochlastali. Weźmy wiersz „Do Matki Polki”:

Bo choć w pokoju zakwitnie świat cały,
     Choć się sprzymierzą rządy, ludy, zdania,
 Syn twój wyzwany do boju bez chwały
     I do męczeństwa... bez zmartwychpowstania.

 Każże mu wcześnie w jaskinią samotną
     Iść na dumanie... zalegać rohoże,
 Oddychać parą zgniłą i wilgotną
     I z jadowitym gadem dzielić łoże.

Czy to ma być przesłanie, które wzięliby sobie wrogowie Polski za wzór? Chyba by przestali normalnie funkcjonować, przeznaczeni do „męczeństwa bez zmartwychpowstania”. Oczywiście, za czasów Mickiewicza, w okresie klęski powstania listopadowego i prześladowań, taki głęboko tragiczny wiersz był niczym żałobna czarna kolia, dla matki, która straciła syna i nadzieję, ale nie straciła ducha patriotyzmu. Ale dziś pranie na poważnie sztancy „Matki Polki” jest czymś okropnym i przerażającym – przecież owa Matka Polka ma służyć do rodzenia niewolników i do szlachetnego rozpaczania po ich męczeńskiej śmierci. Ten wiersz odbija się nam czkawką przez prawie dwieście lat, a jakoś nie możemy się zdecydować na wzięcie środka wymiotnego. Owe koszmarne Fackelzugi w miesiącznice katastrofy smoleńskiej, wędrujące namioty „Solidarnych”, to pokłosie tamtych nieszczęśliwych lat i tego, że ówczesną traumę zaborów część społeczeństwa traktuje jako patriotyczny ideał, a przebrzmiałe (choć często mistrzowskie) martyrologiczne wiersze – jako źródło inspiracji w kształtowaniu świadomości narodowej.

Jakiś czas temu byłem parę dni u moich rodziców. W małym miasteczku, w który kiedyś mieszkałem, przechodziłem ulicami. Spotkałem pana X, ojca mojej koleżanki z podstawówki. Zna mnie od smarkacza, mówi mi po imieniu, bardzo sympatyczny starszy pan. Jakoś tak się zdarza w ostatnich latach, że co najmniej raz w roku go spotkam. I wszystko by było dobrze, gdyby… no właśnie. Pan X jest trochę wścibski i wypytuje mnie, gdzie jestem, co robię, gdzie wyjeżdżam. No to mu odpowiadam, różne tam rzeczy. No i pojawia się pytanie: „A jak tam mieszkasz, taki wielkomiastowy się zrobiłeś, co?  Masz mieszkanie własne? Czy może wynajmujesz?” Zagryzam wargi i kłamię: „Tak, wynajmuję”. Kłamię, żeby nie powiedzieć, że mieszkanie, w którym mieszkam, jest własnością mojego partnera. A pan X świdruje dalej: „A może byś sobie jakąś dziewczynę znalazł, co? No przecież już jesteś… duży chłopak”. (Jego córka już urodziła kilkoro dzieci, więc może być wzorem.) Chciał pewnie powiedzieć: „stary kawaler”, ale użył eufemizmu. Żeby ukryć zmieszanie, próbuję się roześmiać i mówię: „A, teraz mam tyle zajęć, i doktorat, i tego…” Pan X uśmiecha się tajemniczo, pozdrawia moich rodziców, podajemy sobie ręce na pożegnanie i odchodzę.

Wracam do rodziców. Jestem trochę podenerwowany. Nie mogę sobie czegoś wybaczyć – jakbym popełnił jakiś wielki błąd życiowy. Mam zaciśnięte ręce. Mówię do sobie przez zęby „Tchórz, tchórz, tchórz…” Tchórz – to ja. Po raz któryś pan X zawraca mi gitarę ożenkiem. Gdybym nie był tchórzem, to bym mu wyłożył wszystko, jak jest naprawdę. Niech wie. Moi rodzice wiedzą o mojej orientacji i już jest spokój. Czego się więc przeląkłem? Przecież mieszkam już w innym miejscu Polski.

Panu X jest potrzebna w domu Matka Polka.  I patriarchalny wzorzec rodziny. Matka Polka ma spełniać funkcje prokreacyjne i być kurą domową. Według wiersza Mickiewicza powinna jeszcze rodzić niewolników i straceńców oraz szlochać i rozpaczać po ich śmierci. Nowoczesna matka budzi często zgorszenie, podobnie jak stara panna czy żyjąca w konkubinacie. Stary kawaler to też niedobre rozwiązanie. A lesbijka czy gej – o, to już zgroza. Ale syn Matki Polki ma mieć ręce skrępowane łańcuchem i z jadowitym gadem dzielić łoże. (To chyba jeszcze gorzej niż z kozą, sodoma i gomora. ) Cóż więc robić? Wyzwolić się od modelu prokreacyjnej Matki Polki – nasi sąsiedzi nie mają przecież wzorca Matki Niemki czy Matki Szwedki i jest im z tym lepiej. I zerwać owe kajdany czasów przegranych powstań i rozpaczy.

Zerwijmy wszystkie kajdany – również te różowe, narzucone przez obowiązujące wzorce teorii queer i tzw. społeczności LGBT(Q). Bądźmy po prostu sobą i w ten sposób będziemy mogli iść w marszach równości i domagać się prawnej legalizacji naszych związków i walki z homofobią.

Graf Cagliostro

Lesbijskie wybryki panny La Maupin



Dziś sporo słuchałem barokowej muzyki francuskiej i wciąż to mi brzmi w głowie. Te czasy – Król Słońce, widowiska teatralne, ruchome platformy z syrenami, najadami, trytonami, potworami z ziemi i powietrza. Bale na koniach i w przebraniach, alegorie, królowie, bogowie, fajerwerki, egzotyczne zwierzęta – wszystko, żeby królewski teatr był piękniejszy. I uczucia, nad którymi człowiek przestaje już panować – wpada w szał, dokonuje morderstwa z miłości, pozbawia się życia. Dużo tego w pełnej przepychu katolickiej Francji XVII wieku.

Skoro dużo było namiętności, to też zapewne było sporo namiętności homoseksualnych. Tak, ale mało informacji się zachowało, bo o tych rzeczach się nie mówiło. Zresztą do dziś się nie mówi, nawet jeśli się wie. Zwróćmy uwagę na cwaną strategię kompromisu, którą często przyjmujemy – ponieważ w dużej części polskiego społeczeństwa (zwłaszcza wielkomiejskiego) czyjś homoseksualizm nie jest czymś, co wywołuje jakieś emocje, dopóki nie porusza się tematu homoseksualizmu, który jest tabu. Czyli np. pan/pani X doskonale wie, że jestem gejem, ja również wiem o tym, że on/ona to wie o mnie, ale obie strony udają, że nie wiedzą. Udają niemal rytualnie, ale to jeszcze w nas tkwi. Trudno.

Dawniej nie było takiego cichego zaakceptowanie homoseksualizmu jak dziś. Tym bardziej trudny los był osób homoseksualnych. To banalne, ale to trzeba powtarzać.

Chciałem prezentację istotnych dla historii i sztuki postaci homo- i biseksualnych zacząć od pewnej śpiewaczki operowej, niesłusznie zapomnianej przez historię - Julie d'Aubigny, zwanej La Maupin. Urodziła się w roku 1670 (lub 1673, jak podaje Walter Haas). Była szlachcianką, córką księcia, która uciekła z domu od wcześnie poślubionego męża. Uwiodła w tym celu młodego fechtmistrza, z którym uciekła do Marsylii. Ale jak się zdaje, był to tylko wybieg strategiczny, bo okazało się, że La Maupin woli kobiety. W Marsylii podjęła pracę jako śpiewaczka operowa. Jak pisze Walter Haas w swojej książce „Słowiki w aksamitach i jedwabiach”:

La Maupin: wielkie, ciemnobrązowe , sarnie oczy, włosy koloru różanego drewna, pulchne kształty, najsłodszy uśmiech na całym Lazurowym Wybrzeżu. „Śpiewa jak syrena – pisze o niej krytyk –  jeździ konno jak najlepszy kawalerzysta, fechtuje się jak muszkieter, ma twarz anioła i duszę diabła”

To tylko wstęp. A cóż było dalej?

„Aby zadziwić oryginalnością Maupin rezygnuje z trzymania w dłoniach złotej czarodziejskiej różdżki, powszechnie używanego wówczas rekwizytu , a zamiast niej zawiązuje sobie na palcach różowe kokardki; może więc teraz, śpiewając kokietować także palcami”

A więc kolor różowy był wówczas tentego?  J

„Wywołuje tym protesty i użala się swojej przyjaciółce, młodej marsyliance. Gdy ta pocieszająco głaszcze ją po włosach , śpiewaczkę ogarnia namiętność. Uwodzi młodą dziewczynę. Skandal! Dziewczynę zamykają w klasztorze. Maupin udaje się za nią do klasztoru i zostaje przyjęta jako nowicjuszka. Gdy wkrótce umiera pewna starsza zakonnica i zostaje pochowana, Maupin odgrzebuje jej ciało, układa je w łożu swojej przyjaciółki i podkłada ogień. Potem korzysta z ogólnej paniki, żeby tryumfalnie uprowadzić ukochaną.
Ścigają ją, chwytają i skazują na śmierć na stosie.
Maupin ucieka z więzienia i jedzie do Paryża. W roku 1695 debiutuje tam w męskiej roli Kadmosa w operze Lully’ego. Odnosi spontaniczny sukces.

No pięknie… Jakby ktoś nie wiedział, to sam Lully też był, że tak się wyrażę nieheteronormatywny. Ale o nim innym razem.

A co dalej z Maupin? Zyskała sławę świetnej artystki, ale i awanturnicy. Jej koledzy-śpiewacy (mężczyźni) byli wściekli, że podbiera im najlepsze męskie role i śpiewa je lepiej od nich. Pojedynkowała się z mężczyznami – trzech zakłuła szpadą. Wreszcie nie mając już wyjścia, pokajała się przed swą książęcą rodziną i zyskała warunkowe przebaczenie. Wyjechała do Brukseli i została kochanką Maksymiliana Bawarskiego. Interesowała się jednak nie tyle księciem, co uwodziła namiętnie jego metresy. Książę ją wypędził. La Maupin znów wróciła do Paryża. Zmarła w 1707.

Musiała być osobą nieszczęśliwą, choć pewnie udało jej się wywalczyć szczęśliwe chwile, momenty sukcesu, tryumfu, artystycznej świetności. Żyła krótko. Jej biografia jest bardzo słabo opracowana, a przecież ta osoba obracała się w kręgach dworskich. Polskie lesbijki chyba nigdy o tej postaci nie słyszały, a przecież trudno znaleźć typową lesbijkę w historii tamtych czasów. Byli mężczyźni z branży, nazywani „sodomitami” albo „mężołóżcami”,  ale o tym, że to „się zdarza” kobietom, nikt wówczas nie myślał. A jak któraś taka była, to mówiło się, że obłąkana i tyle.

Dlatego takie historyczne osobowości jak La Maupin, nawet jeśli nie są dziś wzorami postępowania, to zasługują na pamięć, bo widać, z jakim murem borykały się ich namiętności i pragnienia w tamtych czasach. Księżna Julie d'Aubigny alias La Maupin jest tego dobrym przykładem.

A tymczasem – puszczę sobie z owych czasów mój ulubiony marsz Lully'ego.

Graf Cagliostro

środa, 11 maja 2011

Witam w ten majowy wieczór

Na dworze ładna pogoda a dzisiaj 10 maja, więc mógłbym zacząć rozmyślania od tego, że w ten dzień w 1886 urodził się ewangelicki teolog Karl Barth, a w 1933 hitlerowcy rozpoczęli palenie książek w Berlinie. (O 13 miesięcznicy smoleńskiej lepiej nie wspominać.) Zacznę jednak od tego, co się zdarzyło nie kiedyś, przed laty, lecz dziś. Dowiedziałem się tego przypadkiem, przez facebooka. Otóż dziś poleciały pióra i wzbiły się tumany kurzu w strefie wirtualnej, gdy starły się dwie opcje: przeciwników i zwolenników koncepcji tegorocznej Parady Równości, jak i plakatu, który ma zachęcać do udziału w Paradzie tych, których zachęcać nie trzeba, czyli środowisko lesbijsko-gejowskie. To wszystko jest na stronie gaylife, gdzie będąca w komitecie organizacyjnym Parady Jej Perfekcyjność pisze w komentarzu następujące słowa: Celem Parady Równości NIE jest "przekonanie spolecznosci "heterykow" do tego, ze mamy prawo do zwiazkow partnerskich"! Celem Parady Równości jest świętowanie i promowanie otwartości, tolerancji i równości. Na pewno nie jest nim walka związki partnerskie - choć wiele osób idzie właśnie dlatego - tym, co nas zbiera 11 czerwca 2011 jest umiłowanie do tych trzech wartości, a nie cel polityczny. W samym nawet Komitecie Organizacyjnym są osoby, które związkom są przeciwne, ale wspierają nadal te trzy wartości i dlatego idą w Paradzie Równości.


Mało nie spadłem z fotela. Zresztą pewnie nie tylko ja. Pisze o tym Abiekt , pisze też Ewa. Zgadzam się z nimi. No to przepraszam - co jest celem Parady? Taka sobie zabawa dla zabawy? Żeby było różowo i wesoło? I nic więcej?! I na dodatek plakat z różową Żakliną - drag queen, odzianą w pierzastą suknię, wymakijażowaną i z peruką na głowie. Plakat mógłby być zapowiedzią koncertu Żakliny -  jest artystką, ma grupę fanów i wszystko w porządku. Ale co to ma wspólnego z plakatem zapowiadającym Paradę (czy, o zgrozo, zachęcającym do udziału w niej)? Nie życzę sobie, żeby taki plakat reprezentował paradę, na którą mam pójść. Po pierwsze - to przedstawienie stereotypowe, bo tak rozumują homofobi: skoro będą paradować lesbijki i geje, to będą tam "cioty", czyli zniewieścieli geje, osoby bez płci. Po drugie, walczę nie o wstęp na koncert Żakliny tylko o prawne równouprawnienie i legalizację związków jednopłciowych. A tymczasem okazuje się, że ten postulat odszedł na plan dalszy, czy nawet został odsunięty z tegorocznego programu.

To jest skandal. Ale już nie chcę tego rozwijać jeszcze raz, bo poleciały już ostro pióra i smrodek się rozniósł po wirtualnej rzeczywistości. Chciałem tylko wykrztusić z siebie słowa, które brzmią jak akt oskarżenia:

Oskarżam was, koryfeusze i teoretycy ruchu gejowsko-lesbijskiego, że pomijacie nas, całkowicie pewnych swej homoseksualnej tożsamości chłopaków/ facetów, często żyjąch w (nieformalnych wciąż) związkach. Pomijacie nas, ponieważ nie pasujemy do teorii queer, do społeczeństwa LGBTQ (które ewidentnie nie istnieje, tylko jest zlepkiem kilku grup), do różowych piór i drag queenów, przebierańców i muzyki, która nie jest naszą muzyką. My, artyści, naukowcy, fascynaci, humaniści - szczególnie lubimy się wgłębiać w pewne ważne sprawy, poznawać istotę miłości i pożądania oraz dyskutować na te tematy wieczorami, uśmiechając się tajemniczo i patrząc znad kieliszków czerwonego wina. Tymczasem w tym roku nie mamy nawet okazji, żeby domagać się swoich praw na Paradzie Równości. Mamy się tam bawić i cieszyć (jakby było z czego) i tańczyć tak, jak nam zagrają. Mógłbym to nawet zaakceptować, wszak bawić się lubię na różne sposoby, choć jedne bardziej, inne mniej mię pociągają. Ale bez postulatów o związkach - nie mam po co tam przyjść. Wasza Parada przestaje byc moją Paradą. I nie tylko moją. Jest nas więcej, choć stoimy na uboczu.

Może to za ciężkie oskarżenie. Nie chcę nikogo personalnie obrażać. Wolę podać rękę, niż być na noże. Przecież to jest NASZA, WSPÓLNA SPRAWA.


Odejdę pozornie od tematu. Ponad dwa tygodnie temu jechałem na święta do rodziców. Jechałem ze Szczecina do Wrocławia. W Poznaniu miałem przesiadkę, ale okazało się, że pociąg był opóźniony 60, 90, wreszcie 120 minut. Jak to u nas - pomyślałem. Co robić - troszkę powłóczyłem się po dworcu i pomyślałem, że skorzystam z dworcowego internetu. Już kiedyś bywałem w kawiarence internetowej na poznańskim dworcu, ale tym razem w holu dworcowym zauważyłem poustawiane automaty na monety. Wrzuca się dwa złote i za to jest chyba 10 min. internetu. Trochę niewygodnie, bo zamiast myszki komputerowej była trudna do obsługi kulka. Wreszcie sobie dałem radę. Przejrzałem wiadonmości polityczne w kilku dziennikach i tygodnikach. Wtem jeden z artykułów nie chciał mi się otworzyć i wyskoczyła informacja, że zawiera on zakazane dla osób niepełnoletnich słowo (verboden keyword). Jakie to słowo takie nieprzyzwoite? Otóż i dowiedziałem się, bo zostało wyświetlone. To słowo lesbijka, proszę państwa. Wyszedłem niezadowolony z tej sytuacji i zacząłem grzebać w innych artykułach, na stronie tygodnika Wprost. Chciałem otworzyć artykuł prof. Magdaleny Środy pt. "My - Ślązacy, geje, ateiści". Zainteresowany kliknąłem i... znów mi się nie otworzyło. Znów pojawiło się w tekście słowo zakazane dla młodzieży: transseksualistka. Coś strasznego, ogólnopolski tygodnik tak demoralizuje młode pokolenie? Blokada na dworcowym komputerze nie pozwoliła mi już dalej klikać - widocznie komputer wyczuł, że ma przy swojej klawiaturze zboczeńca i lubieżnika.

Oczywiście ktoś jest winien temu, że taka idiotyczna blokada została założona. Można by na to machnąć ręką, ale ta historia miała ciąg dalszy. Gdy po świętach wróciłem do domu, zapragnąłem przeczytać ów felieton prof. Środy My, Ślazacy, geje, ateiści, której wypowiedzi ceniłem (choć też nie zawsze do końca się z nimi zgadzałem. Tym razem Pani Profesor mię zszokowała. W tekście czytamy m.in. o deklarowaniu swojej odrębności (narodowej, wyznaniowej czy bezwyznaniowej) w trwającym spisie powszechnym. W pewnym momencie pojawia się propozycja:

Z kolei geje podobnie jak transseksualistka powinni okazać swoją gejowsko- -transeksualną dumę i skreślić rubryki „płeć męska"/„płeć żeńska”. W końcu to kultura nas zmusza do określania się w granicach dwóch płci, choć natura stworzyła całe ich spektrum, by nie rzec – kontinuum.

No nie, czegoś takiego się nie spodziewałem. Pani Profesor Środa ostro przegięła. Z jakiej racji Pani mi sugeruje, że jako gej powinienem zrezygnować z własnej płci? Ze niby powinienem skreślić rubrykę "płeć"? A czyje to zarządzenie? Mam to zrobić ot tak, dla kaprysu, czy może dlatego, że nie zasługuję na posiadanie płci jako osobnik nieheteronormatywny? Niestety, uznaję takie podejście do sprawy za obraźliwe. Gdyby jakiś homofob powiedział "Nie powinieneś zaznaczać płci męskiej w rubryce, bo nie jesteś facetem, tylko pedałem", czułbym się podobnie obrażony.

Jesteśmy między Scyllą i Charybdą. My, zwykli ludzie, orientacji homo, często połowicznie ujawnieni, ale niedeklarujący przynależności do  nieistniejącej "społeczności LGBTQ", nienoszacy piór w tyłku i nieprzeżywający większych rozterek związanych z przynależnością do własnej płci, która jest dla nas oczywista od urodzenia. Z jednej strony atakują nas mohery, hipokryzja polityków i urzędników, dulszczyzna, która każe chronić młodzież przed artykułami ze słowem "lesbijka". Z drugiej strony - prof. Środa, która otwarcie i prosto z mostu mówi, że powinniśmy się zrzec własnej płci i skreślić tę rubrykę w spisie powszechnym.

Jak wytrwać między tymi dwoma absurdami?  Ano właśnie. Może na nas też zwrócą uwagę na którymś z warsztatów queer. Choć raczej wątpliwe, bo ta teoria nie zawsze nas przekonuje. Ale jest jakaś nadzieja na lepsze.

Nadzieja jest. I dlatego na dobranoc wysłucham sobie czegoś naprawdę pięknego i radosnego. To taki nieco rubaszny taniec Hansa Leo Hasslera (1564 - 1612): Tanzen und springen. Zachęcam również innych do tej pięknej muzyki.

Graf Cagliostro